czwartek, 17 maja 2012

Ought To Be Resting

W końcu się doczekałem. Wyjazd, który planowałem już od początku listopada zeszłego roku (a może i wcześniej), odbył się w zeszły weekend. Pierwotnie planowałem koncert Scorpionsów w 2012 gdzieś względnie blisko. Miał to być ich ostatni rok pożegnalnej trasy, więc wiedziałem, że muszę się spiąć. Pamiętam, że już w marcu 2010 przed premierą ostatniego studyjnego albumu - Sting In The Tail, zarzekałem się, że jak pojawią się w Polsce to na 100% pojadę. Niestety, Tarnów okazał się takim zadupiem, że dojechanie tam z pomocą PKP było zbyt skomplikowane, stąd też darowałem sobie. Może to i dobrze, biorąc pod uwagę, jak to wszystko potoczyło się dalej. Zatem mamy wrzesień 2011, patrzę na rozpiskę koncertową Scorpionsów na rok 2012 i jestem załamany. Z miejscowości najbliżej mam do wyboru Stuttgart albo Frankfurt (nad Menem oczywiście). Obie są cholernie daleko... to może data mi pomoże. Stuttgart jest w sobotę, Frankfurt w niedzielę. Ale to jest naprawdę daleko... Długo męczyła mnie wizja, że mógłbym ich w tym roku nie zobaczyć, więc w listopadzie zdecydowałem się na Stuttgart. Nie myśląc nad poszczególnymi aspektami tej podróży, kupiłem bilet. Miałem dużo czasu, by wymyślić cały plan jak tam dojechać itp. Teoretycznie był to bardzo bezpieczny termin. Ani to sesja, ani środek tygodnia. 

W marcu 2012 w internecie pojawiła się informacja, że Peter Gabriel pojawi się na kilku koncertach u naszych zachodnich sąsiadów. Żeby było śmieszniej, miał on wystąpić w Stuttgarcie w piątek 11.05.12, czyli dzień przed Scorpionsami. Brzmi zachęcająco. Do tego okazało się, że jestem w stanie załatwić bilety w rzędach 1-4. Szybki telefon do Natalii i pytanie: Jedziesz ze mną na Gabriela? Coś tam kiedyś marudziłaś, że chciałabyś go zobaczyć, a mi samemu nie chce się na niego jechać... Chwila zastanowienia i wziąłem się za rezerwacje biletów. Gdy już je dostałem, okazało się, że mamy pierwszy rząd, miejsca po środku. W sumie tego się spodziewałem. Tak niewiele trzeba zrobić, żeby ludzie w Niemczech byli dla Ciebie mili i pomagali Ci w pewnych kwestiach. W Polsce możesz zrobić milion rzeczy, a jak stwierdzisz w końcu, że to jest nic nie warte to niektórzy spojrzą na Ciebie krzywo i zaczną wypytywać, co Ci nie pasuje... Taka mentalność. To jest jeden z pierwszych powodów, dlaczego chcę nawiać do Niemiec. Pewnie wraz z dalszymi wywodami tych powodów pojawi się więcej. Ale na pewno nie będę niczego podkolorowywał. Nikt nie jest idealny i pewne rzeczy naprawdę wkurzają.

Pierwsze wrażenia już na miejscu: żule kręcące się przy śmietniku niedaleko dworca. Jak widać, nie tylko w Polsce możemy poszczycić się tym widokiem. Z tą różnicą, że oni po prostu tam siedzą. Nie zawracają nikomu dupy. A może to ja wyglądam na kogoś groźnego i niemiłego. Tego nie wiem. Staram się nie patrzeć w lustro. Później czekały na nas same przyjemne rzeczy. Ogromny park, z ogródkiem piwnym, liczymi stawami, ławkami, boiskami do piłki nożnej, stołami do ping-ponga, placem zabaw dla dzieci (ale takim naprawdę konkretnym). Pierwszy przystanek zrobiliśmy na ławce na przeciwko ogródka piwnego, który widać na pierwszym zdjęciu. Z początku skonstatowałem, że w sumie to mało tutaj ptaków. Chwilę później stan rzeczy nieco się zmienił. A jak zwierzyniec zauważył, że mamy jedzenie i chętnie się nim dzielimy to natychmiast znalazło się jeszcze więcej towarzystwa. 






Pojawiły się nawet maluchy. Genialny widok. Jedzenie nam się skończyło, więc nieubłaganie zbliżał się kres tej imprezy. Trzeba było faktycznie ruszyć tyłek, bo grafik był napięty a my radośnie siedzieliśmy sobie na ławce i karmiliśmy kaczki i inne. Tymczasem Muzeum Mercedesa czekało. To był pierwszy motoryzacyjny cel tej podróży. Bo... no właśnie... Koncerty, koncertami, ale w Stuttgarcie (jeśli chodzi o samochody) naprawdę jest na co popatrzeć. Zatem w międzyczasie powciskałem te atrakcje, które uznałem za obowiązkowe. W ten oto sposób wyjazd rekreacyjny zamienił się w bieganie po Stuttgarcie. Tu Muzeum, tam koncert, tu coś trzeba by zjeść i tak w kółko. Poniżej więcej zdjęć z parku, przez który wędrowaliśmy w kierunku muzeum.



Park się skończył i pojawił się pierwszy problem. Gdzie dokładnie jesteśmy i w którą stronę powinniśmy iść. Zaglądam ze skupieniem w mapę i... nagle podchodzi do nas pewien pan i pyta, czy może pomóc. Po krótkiej wymianie zdań wiedziałem dwie rzeczy: 1. z moim niemieckim wcale nie jest tak źle, jak myślałem; 2. wiem już którędy iść. Po drodze przechodziliśmy przez most, z którego ustrzeliłem jedno fajne zdjęcie:


6 kilometrów spacerku od dworca i jesteśmy na miejscu. W teorii wydawało się to mało, w praktyce okazało się to całkiem sporo. Ale droga była wyjątkowo fajna, więc nie miałem powodów do narzekań. Gdy dojrzałem cel naszej podróży poczułem pewną satysfakcję. Planowanie podróży w Polsce było stosunkowo małym wyzwaniem. Tymczasem tutaj, 1000 km od domu, też doskonale dawałem sobie radę z ogarnięciem wszystkiego tak, jak to sobie zamierzyłem. Jednak zanim wszedłem do budynku Mercedesa zauważyłem pewną rzecz. Bezpośrednio przez Muzeum stoi kilka bardzo starych samochodów. A jeden, jakby  osamotniony, stał na parkingu jakieś 300-400m z boku. Postanowiłem złożyć mu wizytę jako pierwszemu.



A później... Postanowiłem zająć się Giuliettą QV, którą też było widać z daleka. Stała w fenomenalnym miejscu, zaraz obok jednego z dwóch Mercedesów SLS:




Mówiłem o trzech Mercach przed salonem. Oto zdjęcia dwóch pozostałych. W tle widać te klasyki, o których wspominałem. Ktoś z was już wie, co to za marka?



Jeśli nie, to zaraz się dowiecie. Wcześniej jednak jeszcze dwa zdjęcia. Ten dźwięk znam doskonale. To charakterystyczne, wiertarkowate V8 rozpoznam nawet o 12 w nocy w 40-stopniowej gorączce. Szybki obrót i proszę. Combo z Bugatti ustrzelone. Baaardzo przyjemnie zapowiadał się ten dzień. A na drugim zdjęciu Merc C63 AMG Coupe z salonu Mercedesa, który znajdował się zaraz za muzeum. Wiedziałem, że również tam muszę zajrzeć. Ale wszystko po kolei. Czas na rozwiązanie zagadki.



Przed Muzeum Mercedesa zebrali się właściciele starych Bugatti. Nie 1000-konnych Volkswagenów, tylko prawdziwych Bugatti. Dla mnie był to dość duży szok, bo czegoś takiego nie spodziewałbym się w najbardziej odważnych marzeniach. Tymczasem mogłem spokojnie sobie obejrzeć poszczególne auta. No dobra, nie mogłem. Przy nich kręciło się tyle ludzi, że w przeciągu kilku minut miałem dość i stwierdziłem, że czas udać się do muzeum, z nadzieją, że później będzie mniej ludzi. Uprzedzę pytania: później rzeczywiście było mniej ludzi. Ale nie bez powodu. Bugatti też już nie było.







W środku mała reklama specjalnej wystawy z okazji 60-lecia Mercedesa SL:


Czas zająć się stricte tym, co znajduje się w muzeum. Po wjechaniu windą na samą górę zaczyna się od... konia. W sumie nie bez powodu. Co w końcu jest jednostką mocy w silnikach? Później kilka naprawdę starych modeli. To, od czego zaczynał Karl Benz, a to, gdzie dzisiaj jest firma promowana jego nazwiskiem daje do myślenia. W 1885 roku zbudował on swój pierwszy pojazd spalinowy. Taki śmieszny trzykołowiec. Rok później pokazano go publicznie w Mannheim. Minęło 'tylko' 127 lat, a postęp jest ogromny. 





Czas przejść do nieco nowszych pojazdów, choć w dalszym ciągu klasyków, których już nie spotyka się tak często na naszych drogach. Zwłaszcza polskich, biorąc pod uwagę stan dróg i fakt, ilu debili i dresiarzy po nich jeździ. 








Mercedes to nie tylko drogie i luksusowe samochody. Służyły one zarówno w Straży Pożarnej, Pogotowiu, Policji itd. Co więcej, nowe generacje poszczególnych modeli można spotkać w służbach publicznych po dziś dzień. 




Te poniżej wyglądają już całkiem znajomo, co? Powoli zbliżamy się do końca wystawy...




Kolejnym ciekawym miejscem była hala, gdzie stały Mercedesy znanych i lubianych. Znalazły się tam samochody m. in. księżnej Diany, Papamobile Jana Pawła II, czy 190E 2.3 Evo Ringo Starra.




Praktycznie na samym końcu znajduje się wcześniej zapowiadana hala poświęcona wyłącznie modelowi SL. Zastanawia mnie tylko jedna rzecz: nie brakuje tutaj SLS-a (wzorowanego na Gullwingu) i McLarena Mercedesa SLR? Nawet jeśli nie w tym miejscu... to moim skromnym zdaniem te dwa modele mogłyby gdzieś stać. Co więcej, brakuje tu wielu innych, nowszych samochodów. Choć te można obejrzeć sobie w salonie obok. Ale nie wszystkie. 






Następnie moim oczom ukazały się jakieś dziwadła. A to na prąd, a to coś zupełnie dziwnego, czego wcześniej na oczy nie widziałem:



I ostatni punkt muzeum: wyścigowa oś czasu Mercedesa.




Po wyjściu z biletowanego terenu, na zwiedzających czeka jeszcze kilka innych modeli:




I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o Muzeum Mercedesa w Stuttgarcie. Zgodnie z planem, następnym punktem był salon znajdujący się tuż obok. Zanim jednak do niego wszedłem, sprawdziłem salonowy parking. Na brak ciekawych aut nie można było narzekać! Przed obiektyw wkradł się nawet Aston Martin V8 Vantage.









To teraz salon od środka. Gdybym chciał oglądać wszystkie samochody po kolei miałbym dość duży problem. Głównie ze względu na czas. Na szczęście doskonale wiedziałem, czego szukam. Poza sekcją AMG, która znajduje się chyba w każdym większym salonie Merca, trafiłem na sekcję z klasykami. Czułem się jak w domu. W Mercedes Welt w Berlinie jest dokładnie tak samo, tyle że inaczej rozmieszczone.






Udając się w drogę powrotną dojrzałem z daleka Lamborghini LP560-4 Spyder. Bez okularów. Normalnie nie byłoby takiej opcji, żebym je wypatrzył, ale na szczęście było w oczojebnym żółtym, co sprawiło, że widać je doskonale z bardzo dużych odległości. Właściciel na pewno długo się nie zastanawia za każdym razem, gdy wychodzi z supermarketu, gdzie zostawił swój samochód.



Tym optymistycznym akcentem kończę pierwszy post związany ze Stuttgartem oraz motoryzacyjną część pierwszego dnia mojego pobytu w stolicy Badenii-Wirtembergii. Zostało jeszcze całkiem sporo wrażeń do opisania i zdjęć do pokazania, co przekłada się na kolejne posty z tej wycieczki, na które już teraz wszystkim zapraszam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz