Na swój pierwszy koncert RPWL musiałem czekać stosunkowo długo. Pierwsze przymiarki były już w 2010 ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Pamiętam, że zastanawiałem się, czy nie jechać do Poznania, bo tam była największa szansa, na usłyszenie Roses w wykonaniu Raya Wilsona. Nie pomyliłem się. To właśnie tam gościem specjalnym koncertu niemieckiego zespołu był szkocki wokalista. Byłem na siebie wściekły... Później długo nic się nie działo, nie było żadnych wieści o koncertach, aż w końcu dobra nowina. Genialna wręcz. RPWL zagra w klubie Progresja 29.04.2012. A dzień wcześniej miało tam wystąpić Delain. Teraz byłem już na 100% pewny, że muszę pojawić się na obu koncertach.
Beyond Man and Time Tour 2012 promuje płytę pod tym samym tytułem. Jest to pierwszy koncept album w historii zespołu, dodatkowo inspirowany dziełem Fryderyka Nietzche'go "Tako rzecze Zaratustra" z 1885. Do tej pory nie miałem okazji zapoznać się z tą pozycją, ale udało mi się przesłuchać album RPWL przed ich występem. Pierwsze wrażenie było dość niezdecydowane. Płyta ma świetne fragmenty, intrygujące solówki, lecz także i te nudniejsze momenty. I nie do końca rozumiałem cały zamysł tego albumu. Jednak to się wkrótce zmieniło. Zjawiłem się w Progresji przed 17, a bramy otwierano o godzinie 18. Los chciał, że przez to, że byłem tak wcześnie, dane mi było trafić na soundcheck zespołu i usłyszeć kilka piosenek, które miały być zagrane.
Koncert ostatecznie zaczął się o 20:00 a nie o 19:00 tak jak było napisane na biletach/stronie klubu. Przed jego rozpoczęciem głos zabrał prezes klubu Progresja - Pan Marek. Wspomniał, że dzisiaj zobaczymy "przedstawienie, a nie koncert". Z początku nie do końca zrozumiałem, ale zaraz po tym, jak zszedł ze sceny wszystko zaczęło się wyjaśniać. Na scenie po bokach stały ustawione 2 ekrany i jeden na środku. Na tych bocznych pojawił się starszy mężczyzna z brodą (typ mędrca). Wygłaszał on wstęp, najprawdopodobniej fragment Nietzschego po polsku. W tle słychać było utwór Transformed - utwór numer 1 i zarazem muzyczne intro Beyond Man And Time. Gdy starzec zakończył swój monolog, na scenę weszli Yogi Lang (śpiew, instrumenty klawiszowe), Kalle Wallner (gitara prowadząca), Markus Jehle (instrumenty klawiszowe ), Marc Turiaux (perkusja ), Werner Taus (gitara basowa) i rozpoczęli muzyczne przedstawienie od kolejnej piosenki na albumie - We Are What We Are (the Keeper). Tutaj pojawia się pierwsze zaskoczenie. Gitarzyści są zasłonięci ekranami z boku, na których pojawiają się ich cienie, zaś wokalista jest ubrany w dość ciekawy strój. Jeden z wielu, jak się później okazało...
Koncert ostatecznie zaczął się o 20:00 a nie o 19:00 tak jak było napisane na biletach/stronie klubu. Przed jego rozpoczęciem głos zabrał prezes klubu Progresja - Pan Marek. Wspomniał, że dzisiaj zobaczymy "przedstawienie, a nie koncert". Z początku nie do końca zrozumiałem, ale zaraz po tym, jak zszedł ze sceny wszystko zaczęło się wyjaśniać. Na scenie po bokach stały ustawione 2 ekrany i jeden na środku. Na tych bocznych pojawił się starszy mężczyzna z brodą (typ mędrca). Wygłaszał on wstęp, najprawdopodobniej fragment Nietzschego po polsku. W tle słychać było utwór Transformed - utwór numer 1 i zarazem muzyczne intro Beyond Man And Time. Gdy starzec zakończył swój monolog, na scenę weszli Yogi Lang (śpiew, instrumenty klawiszowe), Kalle Wallner (gitara prowadząca), Markus Jehle (instrumenty klawiszowe ), Marc Turiaux (perkusja ), Werner Taus (gitara basowa) i rozpoczęli muzyczne przedstawienie od kolejnej piosenki na albumie - We Are What We Are (the Keeper). Tutaj pojawia się pierwsze zaskoczenie. Gitarzyści są zasłonięci ekranami z boku, na których pojawiają się ich cienie, zaś wokalista jest ubrany w dość ciekawy strój. Jeden z wielu, jak się później okazało...
Następnie usłyszeliśmy tytułowy utwór - Beyond Man and Time (Time Blind). Tym razem Yogi Lang wychodzi na scenę w opasce i na ślepo szuka mikrofonu. Samo wykonanie robi wrażenie: dokładne i precyzyjne jak na Niemców przystało i do tego moc gitary elektrycznej, basowej i perkusji jak to na dobrych koncertach. W związku z tym, że frekwencja nie była zbyt duża, mogłem spokojnie obserwować występ z dowolnego miejsca w klubie. To zdecydowanie ogromny plus, że nie musiałem stać w jednym miejscu, jak szprotka w konserwie, a mogłem podziwiać zespół z lewej strony, z prawej, bliżej sceny i dalej...
Niektórzy z was, pewnie już podejrzewają, że zespół zagrał całą płytę w kolejności pojawiającej się na albumie. Nie mylicie się: numer 4 - Unchain The Earth (the Scientist), singiel promujący płytę pojawił się jako następny. Oczywiście nie zabrakło kolejnego stroju. Swoją drogą muszę przyznać, że jest to chyba jedna z moich ulubionych piosenek z całego albumu i wersja 'na żywo' tylko mnie w tym utwierdziła. Kalle Wallner popisał się przepięknym gitarowym solo, które całkowicie zawładnęło moim sercem. Przypomina mi on nieco Aliego Fergusona. Ktoś podziela moje odczucia?
Numer 5 - The Ugliest Man In The World (The Ugly). Twórcy strojów i choreografii zasługują na ogromne brawa przy okazji tego numeru. Spisali się na medal. Nie dość, że kreacja Yogiego wyglądała rewelacyjnie, to w dodatku Pani Manager Bine Heller, która pomagała w przebierankach i dostarczaniu odpowiednich rekwizytów na czas, zagrała fenomenalnie swoją rolę. Pokazała obrzydzenie i strach w stosunku do 'najbrzydszego człowieka na świecie'. Natomiast Kalle Wallner postraszył go, zbliżając się na bardzo niekomfortowy (jak dla osamotnionego człowieka) dystans. Przypomina mi to trochę "Wieżę" Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Najprawdopodobniej moją ulubioną lekturę z Liceum.
Później pojawiały się kolejne piosenki i kolejne przebrania. Warte uwagi było to podczas utworu The Shadow, gdy Yogi był przebrany za cień i naśladował ruchy gitarzystów, najpierw basisty, a później Kalle'go Wallnera. Nie będę wymieniał wszystkich strojów, bo nie chcę zdradzać wszystkich szczegółów. Wspomnę już tylko o pewnym ciekawym rekwizycie podczas The Fisherman. Była to wędka z.... no właśnie... sercem? a może to płód? Trudno mi jednoznacznie określić. Nie mniej jednak wyglądało to co najmniej intrygująco...
Pierwszą część koncertu, RPWL zakończyło utworem The Noon (The Eternal Moment Of Return). Jeśli ktoś chciał usłyszeć całą nową płytę na żywo, to ich życzenie się spełniło. Ci, którzy nie byli do niego przekonani i nie rozumieli do końca, o co chodzi (tak jak chociażby ja) w końcu zrozumieli co było zamysłem zespołu podczas tworzenia tego dość skomplikowanego, choć bardzo ciekawego i frapującego dzieła. Wizja całego koncept albumu stała się jakby (chociaż trochę) jaśniejsza.
Po 10 minutach niemieccy artyści wrócili na scenę. W drugiej części zaprezentowano 'the best of' RPWL. Pojawiło się Sleep; Trying To Kiss The Sun; Breathe In, Breathe Out; Roses oraz Hole in the Sky. Dla mnie był to bez wątpienia wymarzony set. Jedyne o co mógłbym jeszcze poprosić do World Through My Eyes. Ale nie można mieć wszystkiego. Coś przecież trzeba zostawić sobie na następne koncerty :)
Co do wykonania dobrze mi znanych i lubianych z resztą utworów, trudno się do czegokolwiek przyczepić. Byłem wniebowzięty, doskonale się bawiłem. Nie tylko ja z resztą, ci którzy już się zjawili klaskali, skandowali i dziękowali zespołowi za wspaniały występ.
Ale... to nie był koniec! RPWL dało się zaprosić jeszcze raz na scenę. W ramach bisu usłyszeliśmy kolejny utwór z płyty World Through My Eyes - Start The Fire oraz dedykowany dla Prezesa Progresji, Pana Marka cover Pink Floyd - Embryo. W międzyczasie zespół został poczęstowany polskim alkoholem. Tak w ramach naszej zachwalanej na całym świecie gościnności.
A po samym koncercie miałem w końcu poznać osobiście Panią Manager. Bardzo miła osoba, pierwsze pytanie do mnie dotyczyło wrażeń po występie. Rzadko zdarzają się takie pytania, co trzeba doceniać. Ale nie musiałem ściemniać, naprawdę mi się podobało. Co więcej, w przeciągu 10 minut od zakończenia koncertu, po klubie zaczęli kręcić się Yogi, Kalle, Markus, Werner i Marc. Można było swobodnie porozmawiać, pośmiać się, zrobić sobie zdjęcie z nimi, poprosić o autograf. Nawet z dedykacją. A tutaj zawsze jest wesoło. Były zgadywanki jak piszę się dane imię itd.
Podsumowując, to jeden z tych koncertów, który zapadnie mi w pamięci na zawsze. Coś w stylu Stilskinów z 2008 roku. Powoli szykuję się na podbój Stuttgartu, ale w głowie już mam kolejny koncert niemieckich wirtuozów progrocka. A może nastepnym razem zrobię sobie mały RPWL Tour? Czas nauczył mnie, że wszystko jest możliwe, trzeba tylko odpowiednio bardzo chcieć i zawracać d. odpowiednim ludziom w odpowiednim czasie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz