Mój pobyt w Stuttgarcie coraz szybciej zbliżał się ku końcowi. Wszystkie motoryzacyjne atrakcje już zostały zaliczone, pozostał jeszcze jeden koncert. Koncert, który jak już wcześniej pisałem, planowałem od dawna. Wydarzenie na które czekałem bardzo długo. Po
występie Petera Gabriela bałem się trochę, że mogę się rozczarować, ale starałem się być dobrej myśli. Tym razem miejsca pod sceną były stojące (co w sumie nie dziwi), stąd też stawiłem się na miejscu chwilę po 18. Już wtedy była niewielka kolejka. Ustawiłem się na końcu i czekałem. Czekałem, aż zaczną wpuszczać, bo otwarcie bram miało nastąpić o 18:30, na godzinę przed rozpoczęciem gry zespołu supportującego - Eisbrecher.
Gdy już dostałem się do środka, rzuciłem okiem na sklepik Scorpionsów. Poza koszulkami nic ciekawego nie znalazłem, także poszedłem w stronę płyty. A tam pierwsza niespodzianka. Płyta podzielona jest na 2 sektory. Podpytałem obsługę jak dostać się do sektora pod sceną, a oni pokazują mi punkt, gdzie rozdają opaski. Nie wiem, na jakiej zasadzie je rozdawali. Chyba: kto pierwszy ten lepszy. Dzięki temu na pewno uniknięto zbędnego ścisku i chamskiego przepychania się do przodu. Choć muszę powiedzieć, że publiczność była wyjątkowo kulturalna. Dominowali ludzie w wieku 30-50 lat, przez co zaniżałem średnią wiekową, ale jednocześnie oznaczało to też brak pogo, czy wpychania się pod samą scenę. Każdy stał w zajętym przez siebie miejscu i to było fajne.
Punktualnie o 19:30 na scenie pojawił się Eisbrecher (z niem. lodołamacz). To, co zaprezentowali, przypominało mi dobry, niemiecki industrial metal, coś w stylu Rammsteina. Miłe zaskoczenie, bo nie spodziewałem się niczego dobrego, a tymczasem zaserwowano nam dawkę porządnej muzyki. Publiczność na pewno się rozgrzała, przez co można powiedzieć, że support spełnił swoją rolę idealnie. Co rzadko się zdarza. Wielokrotnie już powtarzałem: z reguły zespoły przed gwiazdą wieczoru grają straszną chujnię i tylko wkurzają fanów. Tutaj było na odwrót. Większość dobrze się bawiła, a sam wokalista "Alexx" Wesselsky biegał po scenie (i po płycie, pytając ludzi jak się bawią!) jak szalony. Kontakt z publiką na wysokim poziomie, bez zbędnej scenografii.
Dokładnie w tym samym czasie piłkarze Borussi Dortmund i Bayernu Monachium walczyli o Puchar Niemiec na Stadionie Olimpijskim w Berlinie. W przerwie między dwoma koncertami niektórzy sprawdzali wynik meczu. Gdy zobaczyłem, że bramkę na 3-1 strzelił Robert Lewandowski poczułem się dumny z bycia Polakiem. Co zdarza mi się wybitnie rzadko.
Wracając do Stuttgartu. Chwilę po 21 usłyszeliśmy charakterystyczny głos:
Ladies and gentlemen, children of all ages, would you please welcome... THE SCORPIONS!
I zaczęło się! Zespół w składzie Klaus Meine (wokal), Rudolf Schenker (gitary), Matthias Jabs (gitary), James Kottak (perkusja) oraz Paweł Mąciwoda (gitara basowa) wyszli na scenę grając tytułowy kawałek z ich ostatniej studyjnej płyty - Sting in the Tail. Nie do końca byłem w stanie uwierzyć w to, że jestem te 1000 km od domu i właśnie konsumuję swoimi wszystkimi zmysłami jedno z moich marzeń, jakim było zobaczenie ich na żywo. W dodatku stałem tak blisko sceny... Coś niesamowitego.
A propos marzeń i tego typu spraw następnym utworem było
Make it Real. Do tej pory jak słucham tej piosenki z albumu
Live 2011 - Get Your Sting & Blackout to przy fragmencie:
Did you ever have a secret yearning
Don't you know it could come true
Now's the time to set wheels turning
To open up your life for you
mam ciarki na całym ciele. Zespół, który chciałeś zobaczyć na żywo, śpiewa Ci piosenkę, o tym, jak powinieneś walczyć o swoje marzenia. I tak się składa, że rzeczywiście, jak już się na coś uprzesz to wiele rzeczy jest możliwych. Nie mówię, że wszystko może się zdarzyć, ale szczęściu trzeba pomagać!
Następne dwa utwory to kamienie milowe w dyskografii zespołu: Is There Anybody There? z Lovedrive oraz The Zoo. Ten drugi to jeden z moich ulubionych. Co więcej, na żywo brzmi znacznie mocniej. To dodaje tej piosence charakteru. Klaus Meine rzecz jasna zachęcał publiczność do wspólnego śpiewania. Nie musiał z resztą nikogo długo namawiać.
Pozycją numer 5. na setliście zostałem totalnie powalony na kolana. We'll Burn the Sky to genialny utwór i nawet nie myślałem o tym, że mogę go usłyszeć na żywo. Tymczasem to właśnie się stało. Bardzo, ale to bardzo miła niespodzianka. Chciałem też podkreślić, że forma wokalna Klausa była świetna. Na wspomnianym wcześniej Live 2011 - Get Your Sting & Blackout była ona słabsza, przez co miałem pewne obawy, ale po tych kilku piosenkach miałem pewność, że nie mam o co się martwić. Pozostało cieszyć się doskonałym występem z świetną muzyką, zespołem cieszącym się jakby mieli po 19 lat i dawali koncert na dużej scenie po raz pierwszy i... efektami pirotechnicznymi.
Coast to Coast i Loving You Sunday Morning to kolejne utwory, które usłyszałem. O ile się nie mylę jest to stały element setlisty i bardzo dobrze. Pierwsza z nich jest fenomenalnym utworem instrumentalnym, podczas którego można zobaczyć Klausa Meine z gitarą, zaś ten drugi po usłyszeniu na żywo w końcu do mnie dotarł. Wcześniej za nim nie przepadałem. Kolejną niespodzianką było In Trance. Dość specyficzny utwór, choć trudno mu odmówić uroku. Rozpoczyna się bardzo łagodnie, a podczas refrenu z całą mocą wchodzą gitary elektryczne. Kolejna zwrotka i refren i sytuacja się powtarza. W tym miejscu należą się brawa nie tylko dla Klausa za genialne wykonanie, ale też dla reszty za wspaniałe zagranie, wraz z solówkami.
Fani nowego albumu nie mogli narzekać. The Best Is Yet To Come było bez wątpienia nie tylko wyróżniającą się piosenką na Sting in the Tail, ale przepiękną balladą, która poruszyła publiczność. Wszyscy podnieśli ręce w górę , a niektórzy chwycili nawet zapalczniki. Refren po raz kolejny zmusił do ciężkiej pracy gardła wszystkich obecnych w Hanns-Martin-Schleyer-Halle. A dodam, że koncert wyprzedał się kilka miesięcy przed koncertem. Z tym, że to nie był udawany sold-out, jak to zdarza się w Polsce. Na koncercie hala była wypełniona po brzegi.
Następne dwa utwory były bardziej akustyczne. Przed pierwszym z nich - Send Me An Angel, Klaus Meine podał wynik meczu Borussi z Bayernem. Było 4:2. A przed Holiday Robert Lewandowski kompletuje hattricka i podwyższa na 5:2. O tym podwyższeniu wyniku również nie zapomniał wokalista Scorpionsów. Takim wynikiem zakończył się mecz, zatem więcej relacji na żywo już nie było.
W ramach zapowiedzi nastepnęgo utworu, niemiecki wokalista wspomniał o tym, że został wychowany w rytmach rock 'n' rolla. Bardziej obeznani w temacie już wiedzieli, że za chwilę usłyszą Raised on Rock, kolejny utwór z Sting in the Tail. Podczas Tease Me Please Me, na ekranach za muzykami pojawiły się zdjęcia kobiety trzymającej dyskotekową kulę między nogami plus zdjęcie jej biustu. Trochę zboczone, ale bardzo pasujące do tekstu.
Hit Between The Eyes w moim odczuciu było kolejną, bardzo miłą niespodzianką. Z reguły omijałem tę piosenkę, a na żywo wypadła niespodziewanie dobrze. Nawet utwory, za którymi nie przepadałem na żywo wypadły świetnie. Chyba nie jestem zbyt obiektywny... ale cóż poradzić. Bawiłem się świetnie!
Przyszedł czas na popisy Jamesa Kottaka na perkusji, czyli na tzw. Kottak Attack. Było wznoszenie toastu (między innymi po polsku!), walenie po garach i dziękowanie publiczności za wsparcie. W trakcie części właściwej, na ekranach pojawiały się wariacje i krótkie filmiki z udziałem Kottaka, które w końcowych fazach prowadziły do kadru z okładkami poszczególnych albumów. Takie historyjki, jak to oni wpadli. Na każdy artwork po kolei. Na końcu zamykają Kottaka w psychatryku a na drzwiach jest skorpion. Dokładnie taki sam jak na okładce Sting in the Tail. Bardzo fajna, dobrze przemyślana historyjka, która idealnie podsumowuje działalność zespołu. Każdy fan powinien ją obejrzeć.
Po Blackout przyszedł czas na Matthias Jabsa i jego popisówkę, zwaną Six String Sting. Ostatnim utworem było legendarne Big City Nights, któremu również towarzyszyła fajna scenografia. Na koniec zespół wykonał nielada akrobację. Piramidka, jaką można zobaczyć na okładce Live 2011 - Get Your Sting & Blackout. Jak ktoś mi powie, że Scorpionsi to dinozaury, a sam jara się np. Peterem Gabrielem to powiem mu, żeby spierdalał oglądać swój emerycki show, na którym nic się nie dzieje. Faceci po 60-tce i takie coś? Tego bym się nie spodziewał...
Grzechem byłoby nie domagać się bisu, po tak dobrym występie. Wraz z kilkoma tysiącami innych fanów darłem się radośnie 'Zugabe!' i sprawiało mi to nawet przyjemność. Dobrze czułem się w tym towarzystwie. Ogólnie to dobrze czuję się w Niemczech. Bardzo lubię to państwo. Mają oczywiście wady, jak każdy, ale zdecydowanie bardziej wolę ich niż męczenie się w Polsce. Scorpionsi rzecz jasna wyszli ponownie na scenę. Zaserwowali nam trzy ponadczasowe i najprawdopodobniej największe hity: Still Loving You, Wind of Change oraz Rock You Like a Hurricane. To, co się wtedy działo trudno jest opisać... To trzeba zobaczyć!
Na pewno brakowało mi coverów z Comeblack, czy kilku piosenek z Humanity: Hour I. Ale nie można mieć wszystkiego, prawda? Z resztą...
...po takich koncertach zawsze ma się ochotę na więcej. Zawsze pozostaje jakiś niedosyt. Mogłoby być więcej, dłużej itp. Wychodząc wziąłem ulotkę od jednej z Pań, które stały przy wyjściu. Patrzę, reklama koncertu Scorpionsów w Oberhausen w grudniu. To chyba będzie jeden z ostatnich, jeśli nie ostatni koncert w ich karierze. Oj kusi... Na razie cieszę się z biletów na koncert we Wrocławiu, a co to grudniowego będę jeszcze myśleć...
W każdym razie, nawet jeśli pojechałbym do Stuttgartu tylko na koncert Scorpionsów to i tak wróciłbym do domu zachwycony i pełny pozytywnej energii. A tak... Miałem okazję być na dwóch wyjątkowych koncertach, w kilku niewiarygodnych miejscach, istnym raju dla fanów motoryzacji. Wyjazd bez wątpienia można uznać za udany. Miał swoje plusy i minusy, ale nigdy nie będzie idealnie. Zawsze wyskoczy coś nieplanowanego. Chyba. Nie mniej jednak będę powoli dążył do perfekcji z każdym swoim wyjazdem, każdy z osobna to dodatkowe doświadczenie, które na pewno będzie pomocne przy planowaniu następnych.