czwartek, 14 lipca 2011

The feeling of belonging to your dreams

Wydawać by się mogło, że wraz z końcem egzaminów maturalnych powinienem mieć więcej czasu i częściej pisać. Nic bardziej mylnego, czasu zrobiło się mniej, zajęć więcej. W tym poście 'wytłumaczę się' ze swojej dość długiej absencji na blogu.

Zaczynamy od maja 2011, sesja maturalna sesją maturalną, ale ile można się uczyć. Raz po raz, maturą straszą nas, ale trzeba przecież znaleźć sobie jakąś rozrywkę, chwilę wytchnienia od tego cholerstwa. To było chyba jedyne wytłumaczenie, żeby w poniedziałek, 9.05 zrobić sesję Alfy Romeo Gtv, tym razem wersji po face liftingu z najmocniejszym silnikiem oferowanym w tym modelu - 24 zaworowego 3.2 V6. O wcześniejszych przygodach z Gtv-kami pisałem już wcześniej. Dla zainteresowanych: link znajduje się tutaj.

Zanim jednak przejdę do sesji... dokładnie 12 godzin i 30 minut przed umówionym czasem na spotkanie z Marcinem, skąd mieliśmy jechać prosto do Lancii Team po Gtv-kę, byłem umówiony z Hikarim (też Marcinem, żeby nie było). Był środek nocy, temperatura sprzyjała wieczornym kontemplacjom, więc po raz kolejny zaczęliśmy wieczorną sesję rozkmin życiowych. Głównym celem spotkania było jednak pożyczenie jego Sigmy 10-20 f/4,0-5,6 (jeśli mu za to nie podziękowałem, to chciałbym to zrobić teraz - wielkie dzięki, kilka osób mnie zjebało za zdjęcia na szerokim, ale mam ich gdzieś, mi się podobają).

Rano jakoś się podniosłem z łóżka i dotoczyłem w umówione miejsce. Przejażdżka czarną GT Marcina przywróciła mnie do świata żywych i gdy dojechaliśmy na Wileńską ogarniałem mniej więcej, co się dzieje. Z resztą, ciężka torba foto i statyw przypominał mi o tym, że jednak ból istnienia jest nie do zapomnienia. Odebraliśmy kluczyki i dokumenty, zatem pora ruszać. Alfa miała być już umyta, więc byliśmy co najmniej godzinę do przodu z przygotowaniami. A jak zobaczyłem ją w końcu na żywo to... nie wiedziałem co powiedzieć. Lakier na zdjęciach, które widziałem był zupełnie inny od tego, który zobaczyłem. Tam wyglądał na dość zmęczony granat, a moim oczom ukazał się fenomenalny, ślicznie mieniący się w słońcu niebieski. To był znak, że lakier lubi światło, więc trzeba znaleźć miejsce, gdzie wykorzystamy ten atut. Udało się. Żeby było śmieszniej, jakieś 20 metrów dalej znajdowała się szkoła (nota bene genialne miejsce na taką instytucje, budynek robił wrażenie, nie to co ten przereklamowany gmach mojego IV LO). Parę osób nawet wyglądało zza okna by zobaczyć, po co jakiś gówniarz lata z dość dużym aparatem w tę i z powrotem. Znaleźli się też przechodnie, którzy z podziwem spoglądali na włoszkę. Z pewnością uroku nie można jej odmówić, sprawdźcie sami:












Moje zdjęcia miały być bonusem do ogłoszenia, te właściwe były zrobione w hali, w której między innymi robiłem sesję dwóch Mercedesów CLS. Ale na moim blogu i na forach, na których ukazały się zdjęcia jest na odwrót, to zdjęcia z hali są bonusem... :)




I koniec sesji. Ale nie koniec dnia, ani postu. Wracając do domu natknąłem się na coś wyjątkowego. Słynny, łódzki Mercedes SL73 AMG, którego autentyczność jest nieznana... nikt nie ma pojęcia, czy to jest jedyna 73-ka w Polsce czy to tylko dobrze zrobiony SL600, czy też inne R129. Szczerze, nie obchodzi mnie to. Bez wątpienia jest to ciekawy egzemplarz, doinwestowany dość mocno, a sam właściciel dba o niego jak o swoje dziecko. 




O ile cały ten dzień, był planowany z dość krótkim wyprzedzeniem i dużą dawką spontaniczności, o tyle następny event, o którym chciałbym napisać planowałem dość długo. A raczej zastanawiałem się, czy jechać do Warszawy zaraz przed końcem egzaminów maturalnych na koncert Delain, czy może sobie darować. Suma sumarum, zdecydowałem, że nie ma co się pierdolić i trzeba jechać, nikt nie wie, kiedy ten holenderski zespół znów zaszczyci nas wizytą w kraju VATem i biedą płynącym. 


Supportem miały być dwa zespoły, Lost In Thought i Serenity. Niestety ten pierwszy musiał odwołać pozostałą część trasy ze względu na wypadek samochodowy, w którym Chris, ich perkusista, złamał obie nogi. Pech chciał, że miało to miejsce dzień przed koncertem w warszawskiej Stodole. Serenity natomiast stawiło się w komplecie i wiecie co? Dali naprawdę dobry koncert! Supporty z reguły kojarzyły mi się z zespołami, których nikt nie znał, próbowały się na siłę wypromować, wkurwiając przy tym większość osób przychodzących na koncert. Ale nie, tu było inaczej. Bez wątpienia był to najlepszy support band jaki miałem okazję słyszeć, w tym przypadku nawet przyjemność, z reguły była to katorga. Zdecydowanie polecam szystkim fanom mocniejszych brzmień. A jeśli ktoś lubi miłosne ballady bez happy endu - polecam utwór Fairytales. Świetny duet, na żywo robi piorunujące wrażenie.

Teraz pozostało czekać wszystkim (nielicznie) zgromadzonym na danie główne - Delain. Gdy na scenie pojawili się Charlotte Wessels, Martijn Westerholt, Sander Zoer, Otto Schimmelpenninck van der Oije i nowy gitarzysta, Timo Somers niewielki tłum zgromadzony w Stodole, pokazał holendrom 'polską gościnność' w najlepszym tego słowa znaczeniu. Sama Charlotte zastanawiała się, dlaczego wcześniej nie przyjechali do naszego wspaniałego kraju. Nikt tego nie wie, w każdym razie ich pierwszy raz był fenomenalny. Miałem okazję usłyszeć kilka piosenek z nadchodzącego albumu, oraz stare, dobre i ulubione kawałki. Porównując nagrania studyjne do wersji live, koncertowe są zdecydowanie mocniejsze, aż prosi się o uwiecznienie któregoś z występów. A z urodą Charlotte i energią całego zespołu może być to równie dobrze DVD.

Setlista:
1. Manson (nowa)
2. Stay Forever
3. Invidia
4. Get The Devil Out Of Me (nowa)
5. Sever
6. April Rain
7. Go Away
8. Milk and Honey (nowa)
9. Shattered
10. Nothing Left
11. Virtue and Vice
12. Pristine

bis:
13. Sleepwalkers Dream
14. Control the Storm
15. The Gathering

Uwaga! zdjęcia z telefonu:



Jak się później okazało, koniec koncertu nie oznaczał końca wrażeń. Miałem przeczucie, że coś się jeszcze wydarzy, więc spokojnie wraz z Natalią usiedliśmy w barze nieopodal sceny i popijaliśmy spokojnie piwo. W pewnym momencie usłyszeliśmy krzyk, a ja jak to ja, człowiek zamuła, nie skojarzyłem o co chodzi. Dopiero po chwili wydałem z siebie "O KURWA, MARTIJN". Wszystko było jasne, cały zespół (bez Charlotte) wyszedł na spotkanie z fanami. To był bardzo miły gest z ich strony, który w dzisiejszych czasach dość rzadko się spotyka. Miałem okazję pogadać z każdym między innymi o nowej płycie, wspólnej trasie z Within Temptation (Martijn jest bratem Roberta, założyciela WT) i o tym, czy Delain wróci do Polski. Z czasem pojawiła się też i Charlotte.


I na zakończenie taki cytacik z blogu Delain:

"Fortunately the crowd in Warschau gave us a lot of energy! They really made our first Polish show one to remember. We're looking forward to coming back to play there!"

Matura, matura i po maturze. Następny w planach był koncert Mike & the Mechanics w Berlinie, na który mieliśmy okazję wraz z Natalią jechać dzięki uprzejmości Christiana Gerhardtsa, który pomógł mi w rezerwacji biletów. I to nie byle jakich... Ale koncert był w niedzielę piątego czerwca. A jak się okazało, od piątku do niedzieli odbywa się 50. Wiosna nad Nysą. Najciekawsi artyści grali w piątek i sobotę, więc wszystko idealnie się ułożyło. 



W piątek wystąpili K.A.S.A. i łódzki raper O.S.T.R., na którego koncercie miałem okazję już wcześniej się pojawić. Opiszę to krótko, K.A.S.A. według mnie zaprezentował sztandarowy model gwiazdy, która spadła praktycznie na samo dno, już po chwili byłem pewny, że nie chce mi się iść pod scenę, tylko odejść kawałek dalej, usiąść na trawniku i w spokoju wypić piwo. Na O.S.T.R. już pofatygowałem się pod scenę, a z koncertu wyszedłem mocno zmieszany. Występ był ciekawy, ale jak to na koncertach tego wykonawcy, było mnóstwo walniętych dzieci, dresów i innego typu dziwnego towarzystwa, w tym podstarzałego faceta, który wykonywał gesty w kierunku sceny, które według mnie oznaczały śmierć artysty. 

Drugiego dnia przybyłem tylko na występ Varius Manx z nową wokalistką Anną Józefiną Lubieniecką, którą miałem okazję już widzieć na żywo w Zielonej Górze, gdy występowała jeszcze w zespole Piotra Rubika. Prawda jest taka, że (według mnie w każdym razie) ona jako jedyna dawała z siebie wszystko podczas tego koncertu... Radziła sobie zadziwiająco dobrze z repertuarem pozostałych wokalistek zespołu. Zdziwił mnie brak Roberta Jansona, ale ten wyszedł po koncercie podczas przedstawiania zespołu. Było to... bardzo dziwne...




5.06.2011, trzeci dzień weekendu, kolejny koncert. Mowa o wyżej wspomnianym Mike & the Mechanics, który podobnie jak Varius Manx przeszedł zmiany w składzie zespołu. Obok Mike Rutherforda, założyciela i gitarzysty pojawili się Andrew Roachford (keyboard, wokal), Tim Howar (wokal), Anthony Drennan (który współpracował już z Rutherfordem podczas trasy koncertowej Calling All Stations z Genesis), Gary Wallis (znany głównie jako perkusista w Pink Floyd) oraz Luke Juby. Panowie współpracując z trzecim wokalistą Arno Carstens'em, nagrali album - 'The Road', który to właśnie ma promować trasa koncertowa w Wielkiej Brytanii i Niemczech.

Wracając do biletów, wyszło na to, że mamy miejsca w pierwszym rzędzie, jedno na wprost Tima Howara, a drugie vis a vis Mike'a Rutherforda. Krótko mówiąc dokładnie takie jak chcieliśmy. Sam występ był niewiarygodny, myślałem, że taka setlista nie ma szansy dobrze funkcjonować, ale okazało się, że zarówno Tim, jak i Andrew doskonale radzą sobie z materiałem poprzednich wokalistów grupy, Paula Carracka i Paula Young oraz utworami... Genesis. 

Zastanawia mnie jedno, pojawiły się dwa kawałki z solowej twórczości Roachforda i tu pojawia się moje pytanie: czemu nie było niczego z repertuaru Van Tramp, zespołu Tima Howara. Grali naprawdę fajne piosenki, a sam Tim, gdy zobaczył w moich rękach ich płytę od razu mnie polubił, ba, nawet uścisnął mi dłoń ze sceny gdy skończyli występ. To było bardzo miłe. Ogólnie bardzo sympatyczny gość, wygląda dość młodo jak na swój wiek i mam wrażenie, że w nowym zespole jest dość słabo 'eksploatowany'. Na 'The Road' zaśpiewał mniej piosenek niż trzeci wokalista, Arno Carstens. W każdym razie trzymam Mike'a za słowo, gdyż w wywiadzie dla Teraz Rock stwierdził, że Tim będzie miał większe pole do popisu podczas nagrywania drugiej płyty.


Setlista:
1. The Road
2. A Beggar on a Beach of Gold
3. Get Up
4. Try to Save Me
5. Another Cup of Coffee
6. Nobody Knows
7. I Don't Do Love
8. If I Were You
9. Only to Be With You 
10. Follow You Follow Me
11. I Can't Dance
12. The Living Years
13. Over My Shoulder
14. All I Need Is a Miracle

bis:
15. Cuddly Toy 
16. Word of Mouth 
17. Przedstawienie zespołu + solówki wszystkich poza Timem, w tym intro z Turn it on again w wykonaniu Mike'a 





Po koncercie miałem ogromne parcie na zdobycie autografów. Nie bez powodu, w ramach spóźnionego prezentu urodzinowego dostałem 'The Road', Natalia miała ze sobą płytę Van Tramp i do tego mi udało się zdobyć setlistę, którą miał Tim. Pierwsze próby okazały się bezowocne, ochroniarze nie za bardzo mogli czy też chcieli mi pomóc. W ramach ostatniej próby spytałem się jednego z dwóch Panów w sklepiku z pamiątkami. Odesłał mnie z kwitkiem. Po chwili słyszę rozmowę między nimi:
-Co chciał? Autograf?
-Taa...
I po chwili widzę, jak ów Pan mnie zatrzymuje i mówi, że jak pójdę za róg Admiralspalast to znajdę ciężarówki. Tam właśnie jest wyjście, którym będzie wychodził zespół. Serdecznie mu podziękowałem i wraz z Natalią udałem się w tamtym kierunku. Stało tam już parę osób.

Czekaliśmy dość długo, ale opłaciło się! Mike okazał się najmniej rozmowny, aczkolwiek nikomu nie odmówił złożenia podpisu na płycie, albumie, czy czymkolwiek. Andrew zaprezentował mi swoją znajomość języka polskiego, Anthony był ciekawy, czy podobał nam się koncert, Tim bardzo się ucieszył jak nas zobaczył, ogólnie rzecz biorąc panowała bardzo miła, niemalże rodzinna atmosfera. Gdy obudziłem się następnego dnia rano, sprawdziłem swoją płytę bo nie byłem do końca przekonany, czy to była jawa czy sen. Ten sen się spełnił...



W poniedziałek postanowiłem też, korzystając z okazji, odwiedzić pewien bardzo ciekawy pomnik. Z resztą, zobaczcie sami:


Muszę przyznać, że nie zrobił on na mnie żadnego wrażenia. Co tu dużo mówić, może i jest duży, ale niewiarygodnie brzydki i tandetny.

Następny przystanek - Rybnik. 13.06.2011 odbył się tam koncert Bryana Adamsa. Dojechanie tam okazało się dość proste, z Warszawy do Katowic, a później z Katowic do Rybnika. Gorzej było ze znalezieniem hotelu. Po kilku nieudanych próbach zacząłem się już silnie zniechęcać, ale ostatecznie udało się zarezerwować nocleg w hotelu Stodoły. Jak się później okazało, był on nie tylko tańszy, ale też o niebo lepszy od tych, które wcześniej oglądałem. Zapytacie pewnie skąd różnica w cenie. 10 km od centrum. Może i wydaliśmy dużo na taksówki, ale uważam że było warto. Ośrodek znajdował się zaraz przy sztucznym zbiorniku wodnym w lesie. Okolica jest śliczna, obok znajduję się między innymi stadnina koni. 

Ale nie przyjechaliśmy tam na wypoczynek, tylko na koncert. Pamiętam, jak mój znajomy zapytał się mnie czy pojadę z nim na koncert Roda Stewarta w Toruniu. Odpowiedziałem mu: Gdyby to był Bryan Adams nie zastanawiałbym się ani chwili. I co? Kilka tygodni później ogłosili właśnie ten koncert. Z początku stwierdziłem, że jest to na dalekim zadupiu i że to bez sensu. Później jednak zmieniłem zdanie...

...i nie żałuję. Support w postaci Kasi Kowalskiej (która nota bene miała tego dnia urodziny) udało się ominąć, więc mogliśmy w spokoju oczekiwać na gwiazdę wieczoru, wcześniej się nie mecząc. Bryan Adams zagrał chyba wszystkie piosenki, jakie chciałem usłyszeć na żywo. Ale nie tylko on zwracał na siebie uwagę podczas tego koncertu. Pierwsze skrzypce w zespole (można by powiedzieć, prawa ręka Adamsa, osoba która chyba od zawsze jeździ z nim w trasy koncertowe) grał Keith Scott na gitarze elektrycznej. Charyzma i energia na scenie, jaką pokazał tego wieczoru była godna podziwu. Z tych wszystkich muzycznych majstersztyków, jakie miałem okazję usłyszeć, mimo wszystko najbardziej spodobało mi się 'I'm Ready'. Ta piosenka ma w sobie to coś, co sprawia, że nawet największy twardziel będzie ryczeć.

Setlista:
1. House Arrest 
2. Somebody 
3. Here I Am 
4. How Do Ya Feel Tonight 
5. Can't Stop This Thing We Started 
6. I'm Ready 
7. Thought I'd Died and Gone to Heaven 
8. Hearts On Fire
9. Let's Make A Night To Remember 
10. 18 til I Die 
11. Back to You 
12. Summer of '69 
13. (Everything I Do) I Do It for You 
14. Cuts Like a Knife 
15. It's Only Love 
16. Please Forgive Me 
17. When You're Gone (z Pauliną z Warszawy)
18. Heaven 
19. The Only Thing That Looks Good on Me Is You 


bis:
20. Run To You 
21. You've Been A Friend To Me 
22. Cloud Numer Nine 
23. The Way You Make Me Feel 
24. Straight from The Heart

i zgodnie z tradycją... zdjęcia z telefonu!




Ledwo zdążyłem wrócić do Łodzi i Hikari postanowił wyciągnąć mnie na nocne zdjęcia. W ten oto sposób, dnia 15.06.2011 ustanowiłem święto przeproszenia się ze statywem. Od tamtej pory nawet go lubię... :) Efekty możecie podziwiać poniżej, osobiście uważam, że wyszło dość ciekawie:



A dwa dni później byłem już w Warszawie. Kolejny koncertowy weekend. W piątek Moby, który zagrał koncert na Orange Warsaw Festival, a w niedzielę Roxette. Pierwszy koncert miał miejsce na stadionie Legii, drugi zaś na Torwarze, czyli naprzeciwko stadionu.

Zaczynamy od 17.06.2011. Od dłuższego czasu chciałem zobaczyć Moby'ego na żywo i... w końcu się spełniło. Jednak tutaj już zostałem z mieszanymi uczuciami. Mimo wszystko coś mi w tym występie nie pasowało, nie było do końca tak jak chciałem, albo sobie wyobrażałem. Nie mniej jednak warto było pójść, zobaczyć... Akurat był piątek wieczór, więc Moby zorganizował imprezę klubową. Ja jednak wolałbym więcej zamulających kawałków z albumu 'Hotel', czy z najnowszego 'Destroyed', który to miał niby być promowany tym koncertem. Ale czy można to nazwać promocją, skoro z nowej płyty zagrano jedną piosenkę? Pozostaje mi nadal oglądać koncertowe DVD z Hotel Tour i wkurzać się, że wtedy nie wybrałem się na koncert...

Setlista:
1. Intro (God Moving Over the Face of the Waters)
(Moby z zespołem wchodzi na scenę)
2. In My Heart
3. Go
4. Natural Blues
5. We Are All Made of Stars
6. Beautiful (Benny Benassi Remix)
7. Bodyrock
8. Flower
9. Lie Down in Darkness (jedyny kawałek z nowej płyty)
10. Honey
11. Porcelain
12. Extreme Ways
13. Why Does My Heart Feel So Bad?
14. Shot in the Back of the Head (Tiësto Remix)
15. Disco Lies
16. The Stars
17. Lift Me Up
18. Feeling So Real

bis:
19. Thousand 



Następnego dnia, w sobotę, w teorii mieliśmy odpoczywać i przygotowywać się do koncertu Roxette. Jednak ta sztuka nam się nie udała. Na Dworcu Centralnym natknęliśmy się na coś... dziwnego, nazywają to Space and Time Machine. O co w tym chodzi? Zacytuję stronę tego dziwactwa na facebooku:


"Tym razem Wasilkowska, wykorzystując pozostałości dawnej informacji wizualnej remontowanego Dworca Centralnego, buduje czasoprzestrzenny tunel unoszący chętnych ku górze. Jak pisze autorka, „czas jaki mija pomiędzy dwoma zdarzeniami nie jest jednoznacznie określony, lecz zależy od obserwatora i jego układu odniesienia. Instalacja Time Machine to wprawienie dwóch ciał w ruch. Podróżujący uwięzieni w maszynie przemierzają czasoprzestrzeń hali dworca, a czas ich podróży jest nieznany. Podróżujesz więc na własne ryzyko"

Oczywiście wpakowaliśmy się 'na własne ryzyko' i pojechaliśmy zobaczyć Centralny z góry, efekty możecie podziwiać na poniższych zdjęciach:




A wieczorem mój kolejny pomysł. Będąc już w Warszawie natknąłem się na reklamę Pałacu Kultury i Nauki, gdzie doczytałem, że w okresie letnim taras widokowy można zwiedzać do 23:00. Zupełnie przypadkiem miałem ze sobą aparat i statyw, więc postanowiłem to wykorzystać.







Kolejny koncertowy weekend zamykała istna wisienka na torcie - Roxette. Będąc skrupulatnym był to ich drugi koncert w Polsce, ale czy naprawdę powinienem liczyć ten krótki występ podczas Sylwestra 2010/11? Chrzanić to. Jakbym uważał to sam za pełnoprawny, to pewnie zrezygnowałbym z alkoholowej libacji towarzyszącej tego typu imprezom i marznął w Warszawie oglądając szwedzki duet w akcji... Ale tak nie było.

Gigantyczne kolejki przy wejściu udało się w miarę sprawnie ominąć, więc zajęliśmy dość dobre miejsce pod sceną, oczywiście w sektorze Golden Circle. Wierząc dacie na pisemku, które dostałem razem z biletem, kupiłem go 15.11.2010. Koncert figurował dość długo jako wyprzedany, ale przez bajzel z nielegalną odsprzedażą biletów, część wróciła do puli. Trochę głupio, ale trudno.

Obiecałem sobie, że napiszę nieco o nowej płycie. 'Charm School' pojawiło się w polskich sklepach 14.02.2011, a raczej miało się pojawić. Tego pięknego dnia urwałem się z historii, żeby zajrzeć do Media Markt czy przypadkiem nie mają już tej płyty i zajść do Wytwórni po bilety na koncert Perfectu. Płyty oczywiście nie było, a na koncert Perfectu udało mi się dorwać dwa ostatnie bilety. Ostatecznie można uznać to za sukces. Płytę w końcu udało mi się kupić, choć uważam to za skandal, że w dzień premiery nie można jej normalnie dostać w sklepie. Do Empiku nie wchodziłem, bo jeszcze by mnie sprzedawca wyśmiał, że chcę kupić płytę Roxette (o ile by wiedział, co to za zespół), a nie Justina Biebera, Lady Gagi czy innego chujstwa.

Teraz pytanie, czy było warto czekać na nową płytę? Czy Roxette podobnie jak wiele innych zespołów wydało beznadziejny album, ale sama nazwa zespołu zapewniła im dobry wynik sprzedaży? Nie. Według mnie Per Gessle to geniusz, weźmy chociażby pod uwagę utwór 'I'm Glad You Called'. Był bonus trackiem do solowego albumu Pera - Party Crasher. Tam główny wokal poprowadził Per, a Helena Josefsson zajęła się chórkami. Na albumie Roxette również pojawiła się ta piosenka. Głównym wokalem zajęła się Marie, a rolę chórków przejął Per. Niby ta sama piosenka ale kompletnie różne aranżacje i pomysły na wykonanie. Oba są świetne. Single, które można usłyszeć w radio są naprawde dobre, 'Way Out' i 'Speak To Me' to według mnie genialne utwory, a 'She's Got Nothing On (But The Radio)' coś w sobie ma, jest bardzo chwytliwe i szybko wpada w ucho, ale ciężko to potem stamtąd wyrzucić. Pozostałe utwory pozostawię dla tych, którzy nie mieli jeszcze styczności z albumem dla siebie. A kto miał, temu nie muszę tłumaczyć jak dobra jest to płyta.

O samym koncercie można powiedzieć, że był zjawiskowy. Per i Marie dali fenomenalny występ. Można by powiedzieć, że półtorej godziny wraz z bisami to nieco mało, aczkolwiek... energia i atmosfera jaka towarzyszyła zarówno zespołowi jak i publiczności była nie do opisania. Z drugiej strony trudno wymagać dłuższego występu od osoby, która wróciła na sceny po ciężkiej chorobie, jaką jest rak mózgu. Ale cytując demotywator 'miała 5% szans na przeżycie i wykorzystała je'. Co prawda zdarzyło się Marie zapomnieć tekstu (chyba dwa razy) aczkolwiek publika dość intensywnie ją dopingowała i nawet jeśli zdarzyła jej się taka wpadka to pozytywne reakcje nie znikały, powiem więcej, wręcz nasilały się. Podczas 'It Must Have Been Love' (jak i z resztą kilku innych piosenek) Per i Marie dawali szanse publiczności na sprawdzenie swoich zdolności wokalnych i wydawali się być mile zaskoczeni. Ale co tu dużo mówić, wszyscy świetnie się bawili. Mi bardzo zależało na usłyszeniu 'Silver Blue' i bardzo się zmartwiłem jak zniknęło z setlisty, ale z czasem ponownie pojawiało się i znikało. Na szczęście Roxette nie zapomniało o tej piosence z Warszawie, po koncercie też o nas nie zapomnieli. Oto wpis z profilu Roxette Official na facebooku:

"Oh yeah! Warsaw, my gosh what a gig!!!! And what a crowd! What have we done to deserve this???? Strange sound on stage but the who cares? We had a blast!!!! Thanx for a most memorable evening. See y'all very soon again. Accept no imitators! Love & Cheers from P & M & Co"

Setlista:

1. Dressed For Success
2. Sleeping In My Car 
3. The Big L.
4. Wish I Could Fly
5. Only When I Dream
6. She's Got Nothing On (But the Radio)
7. Perfect Day
8. Things Will Never Be The Same
9. It Must Have Been Love
10. Opportunity Nox 
11. 7Twenty7
12. Fading Like A Flower 
13. Silver blue
14. How Do You Do! 
15. Dangerous
16. Joyride


pierwszy bis:
17. Watercolours In The Rain
18. Spending My Time
19. The Look


drugi bis:
20. Way Out
21. Listen To Your Heart
22. Church of Your Heart






Kolejnym ciekawym koncertem był występ Stinga w Ergo Arenie, 18.06.2011. Z czysto logistycznych przyczyn nie chciało mi się tam jechać. Wiem, że wyglądałoby to fenomenalnie, jakbym zaliczył w ten sposób trzy koncerty ale jestem trochę za leniwy. Poza tym, ten sam artysta grał w Lipsku, kilka dni później, 23.06.2011. Termin i miejsce pasowało mi znacznie bardziej. Z resztą, Ergo Arenę i tak odwiedzę, tyle, że w sierpniu. 

Nie wiem jak to jest, ale u Niemców problemów przy wejściu nie ma. Być może dlatego, że nie idą na ilość i ładnie ustawiają na płycie krzesełka i wraz z kupnem biletu wybiera się miejsce. Może i przez to bilety są droższe, ale nie ma kolejek, tłoku, przepychanek i chamskiego zachowania. Nie ma też drażniącego supportu. A może mi się tylko wydaje, że u naszych zachodnich sąsiadów jest lepiej...

W każdym razie, spokojnie weszliśmy do Leipzig Arena, zajęliśmy nasze miejsca, poczekaliśmy i... zaczęło się. W mojej podświadomości Sting stał najwyżej na drabince bycia rozpoznawalnym, sławnym itp. To chyba przez to nie do końca byłem świadomy tego, że rzeczywiście siedzę sobie teraz wygodnie, oglądam Stinga wraz z orkiestrą i to wcale nie jest jego DVD Live in Berlin, które nie tak dalej jak w styczniu miałem przyjemność oglądać i to wtedy właśnie zastanawiałem się, czy uda mi się zobaczyć go na żywo.

Podczas pierwszej części miałem takie momenty, że pewnych piosenek nie pamiętam... 'Why Should I Cry For You?' jedna z moich ulubionych i głupio się przyznać, nie pamiętam jej prawie wcale. Poprzednią i następną już pamiętam. Może jej nie zagrali? Nie pamiętam. Tego punktu w setliście nie jestem pewny. W każdym razie ufam ludziom z setlist.fm. Ale nie upieram się, że ta piosenka faktycznie została zagrana.

Po 10-15 minutowej przerwie zaczęła się druga część. Zaraz po 'Shape Of My Heart' zaczął się set piosenek, których zbytnio nie przepadam, ale końcówka mi to wynagrodziła. 'King of Pain' i 'Every Breath You Take', dwa klasyki The Polce... świetne. Ale według Gordona to już był koniec! Ale taki trochę udawany. Poza Stingiem cały zespół twardo trzymał się na scenie.

W tym momencie stwierdziłem, że może czas ruszyć pod scenę. Całkiem sporo osób już tam było. Do końca koncertu już tam zostałem. A bisy...'Desert Rose', 'Fragile' i G E N I A L N E 'Message in a Bottle' wykonane solo przez Stinga zrobiło (nie tylko) na mnie ogromne wrażenie. Lepszego zakończenia tego show nie mogłem sobie wyobrazić.

część 1:
1. Every Little Thing She Does Is Magic
2. If I Ever Lose My Faith In You
3. Englishman in New York
4. Roxanne
5. When We Dance
6. Russians
7. I Hung My Head
8. Why Should I Cry For You?
9. Whenever I Say Your Name
10. Fields Of Gold
11. Next to You

część 2:
12. Shape Of My Heart
13. This Cowboy Song
14. Moon Over Bourbon Street
15. The End of the Game
16. All Would Envy
17. King of Pain
18. Every Breath You Take

pierwszy bis:
19. Desert Rose

drugi bis:
20. She's Too Good For Me
21. Fragile

trzeci bis:
22. Message in a Bottle (tylko Sting)







To, co śniło mi się w noc po koncercie Stinga było z jednej strony normalne, a z drugiej strony dość dziwne. Nie jestem w stanie kontrolować swoich snów na tyle, by w 100% je aranżować samemu, więc tym bardziej wydało mi się to ciekawe. Śniło mi się, że jeździłem po Europie na koncerty Pera Gessle, rozmawiając z nim i innymi muzykami przed koncertami. Pojawił się nawet Polak! To chyba ustawia hierarchię koncertów w 2011... :)

Rano trzeba było się podnieść i pozwiedzać trochę Lipsk. Nie mieliśmy żadnych konkretnych planów, a że hotel był blisko starego miasta, to nie musieliśmy się zbytnio martwić o znalezienie jakiś ciekawych miejsc. Po prostu pokręciliśmy się jakiś czas w okolicy i pojechaliśmy z powrotem do domu.






Jeśli zastanawiacie się, ile jeszcze czytania przed wami, to pragnę was poinformować, że już jesteście na końcu. Mamy wtorek, 12.07.2011 i jesteśmy znowu w Łodzi. Tym razem nie idę na koncert, a testuję Canona 5D mk. II z obiektywem 24-105 f/4 L IS USM. Obiekt do testowania - Alfa GT Marcina, miejsce znane z sesji 156 GTA








i gość specjalny



Co mogę powiedzieć o sprzęcie wartym dobrze powyżej dziesięciu tysięcy złotych? Auto Focus pozostawia wiele do życzenia, przede wszystkim brakuje mu pól AF, bo w te, które są trafia bez większych problemów. Zabawa zaczęła się w momencie, gdy chciałem zrobić zdjęcia wnętrza z filtrem polaryzacyjnym. Wtedy AF był niezdecydowany, niby łapał ostrość, ale po zrobieniu zdjęcia nie do końca było to widać.

Ale to chyba jedyna wada 5D mk. II. Mi jeszcze przeszkadzała ergonomia, ale tylko dlatego, że jestem przyzwyczajony do systemu Nikona. Ale każdy, kto chciałby się przesiąść z Nikona na Canona, po chwili odnajdzie wszystkie potrzebne mu funkcje, ale korzystanie z nich może być denerwujące.

Najbardziej w tym aparacie spodobało mi się używalne ISO. 1600? 3200? 6400? Sam korzystałem z ISO w przedziale 320-1600 i jestem więcej niż zadowolony. Widziałem też zdjęcie w bardzo ciemnym pomieszczeniu zrobione na 6400 i też jest naprawdę dobrze. Chciałbym mieć tak w swoim D80...

Jeszcze kilka słów o obiektywnie 24-105 f/4 L IS USM. Jest naprawdę dobry, dysponuje fajną głębią ostrości, ostrzy od 45 cm na pełnym zakresie ogniskowych, co jest według mnie świetne i ma bardzo przydatną stabilizację obrazu. Ale ja jednak wolałbym D700... Ergonomia Canona jest dla mnie nie do przeskoczenia.

Bardzo chciałem napisać tego posta i... udało się. Gratuluję wszystkim, którzy dobrnęli do końca! Mam nadzieję, że było warto.

1 komentarz: