niedziela, 13 października 2013

Divenire

Jednym z pierwszych samochodów, jaki miałem okazję dość dokładnie poznać była Alfa Romeo 156 SportWagon GTA. Od tamtej pory stałem się miłośnikiem włoskiego V6 Busso i z nadzieją liczyłem na to, że w przyszłości będę mógł stać się posiadaczem pojazdu z taką jednostką napędową. Minęły bodajże 4 lata i wiele w tej materii się nie zmieniło. W pewnym momencie nawet zacząłem sobie tłumaczyć, że to bardzo rozsądne wybrać V6 zamiast np. V8. Jest to też zdecydowanie łatwiejsze do zrealizowania i koszty utrzymania będą zdecydowanie niższe. Same plusy!

Po tym, jak czarna GTA zniknęła z łódzkich ulic, długo musiałem czekać na nową maskotkę klubową. W końcu pojawiła się czarna 155 V6, a potem znowu nic. Do czasu, gdy poznałem Michała i jego Alfę. Samochód służy tylko i wyłącznie czerpaniu przyjemności z jazdy. Na co dzień przebywa w garażu, gdzie nikt jej nie porysuje, nie przebije opon lub (dla bardziej ambitnych) nie podprowadzi 17-calowych felg OZ Ultraleggera Matt Black, zostawiając wóz na cegłach (tak jak podczas testu 166 przez Jeremy'ego Clarksona).  

Nie potrzeba wielogodzinnych obserwacji i zaglądania w każdy zakamarek, by zauważyć, że ten egzemplarz jest traktowany jak członek rodziny. Żaden element nie wygląda na 181 tysięcy kilometrów. Wsiadając do środka można poczuć zapach skóry, jakby była jeszcze nowa. Michał zdradził mi, że to efekt specjalnych kosmetyków. Pod względem mechanicznym, Alfa ma się bardzo dobrze i chętnie to okazuje, zwłaszcza wtedy, gdy wskazówka obrotomierza wędruje w jego prawą stronę. Dzięki niewielkiej modyfikacji wydechu, dźwięk jest jeszcze bardziej okazały niż w seryjnej GTA, co potęguje doznania podczas jazdy.






Warto również zwrócić uwagę na układ jezdny. Jest bardzo nisko, a to za sprawą regulowanego zawieszenia H&R Monotube. Dzięki temu samochód bardzo pewnie prowadzi się przy dużych prędkościach, ale pod warunkiem, że jedziemy po równej drodze. W przeciwnym razie nasza podróż zamienia się w mękę, gdyż trzeba uważać nawet na najmniejsze nierówności. Obecne ustawienie dla wielu osób może być zbyt hardkorowe, ale można to zmienić w razie potrzeby.






Wersję GTA od zwykłej najłatwiej odróżnić po fotelach. Jak przystało na sportową wersję, mamy tu do czynienia ze skórzanymi siedzeniami, które są wygodne i zapewniają dobre trzymanie boczne. Jednak najciekawsze znajdziemy pod maską. Kryje się tam 3.2 V6 o maksymalnej mocy 250 koni mechanicznych przy 6200 obrotach na minutę. Samochód zachęca do dynamicznej jazdy, co daje ogromną radość nie tylko kierowcy, ale też i osobie zajmującej prawy fotel. Pasażerom z tyłu już niekoniecznie, gdyż albo muszą być krasnalami, albo mieć amputowane kończyny dolne, żeby się zmieścić na kanapie. Jeśli ktoś kiedykolwiek wam powie, że to samochód rodzinny to nie wierzcie mu. To tylko działa jako wymówka dla żony.





Tym razem w roli bonusów zdjęcia w pionie:




Z reguły spotkania z idolami z przeszłości kończą się rozczarowaniami, tym razem było inaczej. Przypomniałem sobie jak świetnym samochodem jest 156-tka w topowej wersji. Gdy już będę mógł sobie pozwolić na weekendową zabawkę pozostanie mi już tylko odpowiedzieć na pytanie: 147GTA czy 156GTA? Aby się tego dowiedzieć, będę 'zmuszony' poznać bliżej jakieś 147. Na chwilę obecną nigdzie mi się nie spieszy, ale obiecuję, że zobaczycie tutaj i najmocniejszą wersję mniejszej siostry 156-tki.
PS. Dziękuje ślicznie wszystkim za ponad 21,000 wejść!

wtorek, 24 września 2013

Dags att tänka på refrängen

Końcówka września to dla wielu ostatnia szansa, by gdzieś się wybrać. W moim przypadku wszelkie większe i ambitniejsze plany bardzo szybko zostały pokonane, więc pozostał nasz kochany kraj. Nie zrozumcie mnie źle, lubię Polskę. Jest tu wiele ciekawych miejsc, które warto odwiedzać i wcale nie są gorsze od miast zagranicą. To tylko ludzie mają takie kompleksy i żeby poczuć się lepszym i móc zaszpanować przed znajomymi uciekają jak najdalej, a potem wycieczka last minute okazuje się totalną porażką i wracają z podkulonym ogonem. Rzecz jasna znajomym mówią, że to wycieczka życia i polecają z całego serca. W głębi duszy tęsknią zaś za beztroskimi wypadami w głąb Polski.

Ostatnie dni kalendarzowego lata spędziłem we Wrocławiu. Byłem tu już dwukrotnie i obiecałem sobie, że wrócę po raz kolejny. Nie spodziewałem się tylko, że stanie się to tak szybko. Wspomniałem coś o lecie, prawda? Jako meteoropata z przymusu, od dłuższego czasu narzekałem i jęczałem, że już jest jesień. Nikt mi nie wierzył, dopóki nie zrobiło się zimno i zaczęło non stop lać. Jednak najzabawniejsze było to, że w dzień wyjazdu siedząc z kawą i oglądając z zaciekawieniem prognozę pogody, dotarło do mnie, że w Łodzi właśnie ma nastąpić rozpogodzenie, zaś na Dolnym Śląsku ma padać. Na szczęście los okazał się być bardzo łaskawy i deszczu w zasadzie w ogóle nie było. Tylko chmury wyglądały dość groźnie i sugerowały armagedon.

Wycieczkę zacząłem od Rynku. Próbowałem zrobić jakieś sensowne zdjęcia ale wybitnie nie miałem do tego głowy. Po pewnym czasie stwierdziłem, że to mija się z celem i odpuściłem sobie dalsze próby. To, co przetrwało możecie zobaczyć poniżej.






Zacząłem wątpić, czy zabieranie ze sobą aparatu na kolejną wycieczkę ma sens, ale ostatecznie zdecydowałem się dać sobie drugą szansę. Następny punkt kontrolny: wyspy odrzańskie i Ostrów Tumski. Tutaj szło mi jakby trochę lepiej, przez co zacząłem cieszyć się robieniem zdjęć. Niechęć szybko minęła i zacząłem się powoli rozkręcać. Tak swoją drogą to naprawdę fajne miejsce. Coś, czego brakuje mi w Łodzi... Zwiedzanie wysp odbyło się w dość intuicyjny sposób, nikt nie spoglądał na żadne mapki (a miałem ich sporo) i po prostu szliśmy dalej, gdzie nas nogi poniosły. 








Ostrów Tumski jest ciekawym miejscem. To najstarsza część Wrocławia, która najprawdopodobniej należy do najstarszej mafii nie tylko w Polsce, ale i na świecie - do kościoła. Skąd takie przypuszczenia? To miejsce wygląda pięknie, nie ma ani jednej kamienicy, która się sypie. Wszystko jest odnowione, znajdują się tu szeregi kościołów i innych budowli sakralnych, w tym pałac arcybiskupi oraz Archikatedra św. Jana Chrzciciela. Dla mnie najważniejsze było jednak to, że jest tu też punkt widokowy, z którego widać panoramę miasta. Takie atrakcje zawsze cieszą mnie najbardziej.








Na terenie Ostrowa Tumskiego znajdziemy też Ogród Botaniczny, który w 2011 skończył 200 lat. Zajmuje ponad 7,5 hektara, więc jest tu co oglądać. Pokusiłbym się o porównanie z łódzkim ogrodem, gdyby było co porównywać. Obawiam się, że tę walkę Wrocław wygrywa walkowerem. 









Jeśli chodzi o zdjęcia, to w zasadzie zbliżamy się do końca. Wiem, że wielu z was przyzwyczaiło się do ich sporej ilości, niestety nie tym razem. Głównym powodem było przede wszystkim to, że pojechałem tam głównie cieszyć się wspólnie spędzonym czasem ze swoją dziewczyną, nie zaś na zaliczaniu kolejnych atrakcji i dokumentowaniu ich. Swoją drogą, wątpię, czy sprawiłoby mi to tyle radości. Nie mniej jednak chciałbym się z wami podzielić kilkoma przemyśleniami dotyczącymi tego miasta. 


Oto zdjęcie przedstawiające Wyspę Słodową. Najlepiej oddaje kontrast tego miejsca. Z jednej strony piękny, nowoczesny blok mieszkalny, a z drugiej jakaś paskudna ruina. Kawałek dalej stała jakaś scena, gdzie kilku łysych gości starało się rapować, a garstka młodzieży ubranej w dresy starało się ich zachęcać do większego zaangażowania w swój występ. Chcąc nie chcąc zaliczyłem kolejny koncert, podczas kolejnego wyjazdu.

Będąc obiektywny, muszę stwierdzić, że ilość osób rozdających ulotki w centrum jest straszna. Co najlepsze, w odstępie 300 m można dostać 10 ulotek tej samej firmy. Zastanawiam się tylko, jaki to ma sens? Czy taka forma reklamy jest efektywna? Nie trzeba być specem od PR, żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie.

Jeśli wybieracie się do Wrocławia i chcielibyście dobrze zjeść, to pewnie znajdziecie coś dla siebie na Rynku. Nie mniej jednak chciałbym was zachęcić do zwiedzania bocznych uliczek w celu znalezienia wymarzonego lokalu. Tak właśnie trafiliśmy na Restaurację Okrasa (ul. Igielna 8 - boczna od ul. Odrzańskiej). Jest bardzo blisko, lokal jest świetnie urządzony, a jakość oferowanych dań i obsługa są fenomenalne. Jest tylko jeden mały problem: mają mało stolików, więc restauracja może zapełnić się w chwilę. Jak jest ciepło, to można skorzystać z tych na zewnątrz, lecz przy obecnej temperaturze to raczej nierealne.

Czego serdecznie nie polecam, to Pijalnia Czekolady Wedel. Tej na samym rynku. Nie dlatego, że porzygałem się po ich czekoladzie, ale ze względu na obsługę. Czas oczekiwania jest niewyobrażalnie długi, a po podaniu zamówienia, obsługa jakby nas nie widziała. Już nie wspominam o pytaniu czy nam smakowało, ale czy może coś jeszcze byśmy chcieli. W końcu to chyba w ich interesie, żebyśmy zostawili tam jak najwięcej kasy, co? Część osób było na tyle zirytowanych czasem realizacji zamówienia, że po prostu sobie poszło do konkurencji. Nam się nigdzie nie spieszyło.

Teraz pora na absolutny hit. Ostatnio spotkałem się z Cyganami, gdy zatrzymałem się za Koninem na Autostradzie by skorzystać z toalety. Nie zdążyłem wysiąść, a na głowie już miałem jakiegoś cwaniaczka, który próbował sprzedać mi noże. Powiedziałem mu, że ich nie chce i sobie poszedł. Poszło za łatwo, nie? No właśnie. Wracam do samochodu, a gość na mnie gwiżdże. Co ja kurwa, krowa jestem? Idę dalej, gość się drze, że ma dla mnie iPhone 5 w dobrej cenie. Mówię mu, że nie jestem zainteresowany. Nie dotarło. Niewiele brakło a bym gościa potrącił, tak był przejęty swoją pracą. Obstawiam, że jakiś ich szef zostawia ich tu rano i wieczorem po nich przyjeżdża. Dość niewdzięczna praca, ale oni nie mają wyjścia. Co to ma wspólnego z Wrocławiem? Otóż na Rynku też kręcą się Cyganie. Nie raz widziałem, jak małe dziecko krążyło od knajpy do knajpy i żebrało. Inne mniej, inne bardziej uciążliwie. Nad jedną babką ten dzieciak był w stanie stać z dobrych kilka minut z wyciągniętą ręką. Oczywiście prośby obsługi by sobie poszła, nie pomagały. Zauważyłem też, że Cyganie wymieniają między sobą dzieci. Raz jedna niesie dzieciaka, innym razem kto inny. Normalnie prawie jak zabawka, teraz Ty go nosisz, potem ja. Tak na zmianę. Rozmawiałem o tym ostatnio z kilkoma osobami, trochę też poczytałem. Wnioski nasuwają się same. Nie wiem czy zauważyliście, ale te dzieci są podejrzanie spokojne. A jak przyjrzycie się bliżej, zwłaszcza na oczy, to będziecie mieli jasność, że coś tu nie gra. Najczęściej albo są pijane, albo naćpane. Jeśli myślicie, że ktoś się przejmuje rozwojem takich dzieci po takich środkach to dodam tylko tyle, że nawet jak im takie dziecko zejdzie to dalej noszą je na rękach, aż do końca 'zmiany'. Swoją drogą zadziwia mnie to, że nikt nie zrobi z tym porządku. Oni mają jakieś układy z góry, że nikt ze Straży Miejskiej, czy z Policji nic im nie zrobił? Tak to wlepiają mandaty za byle co, a jak są potrzebni to oczywiście ich nie ma. Co by tu dużo nie mówić, na pewno takie akcje nie wpływają dobrze na liczbę turystów, którzy tu przyjadą. Tym cygańskim akcentem kończę na dziś. Mam nadzieję, że pogoda nie dołuje was tak bardzo jak mnie, w każdym razie tego wam życzę!

środa, 31 lipca 2013

In the middle of the night

Nie zdążyłem dobrze wypocząć po wycieczce do Stuttgartu, a tu przyszedł czas na kolejną. Głównym celem wyprawy do Wiednia było zobaczenie z bliska Pandy Wielkiej. Obecnie można je zobaczyć tylko w 4 miejscach w Europie (Wiedeń, Madryt, Edynburg oraz ZooParc de Beauval niedaleko Tours), także podróż 900 km w jedną stronę nie wydaje się tak głupia jak z początku przypuszczałem. Zresztą miałem dobry powód by jechać: kupiłem bilety Warszawa-Wiedeń i z powrotem na polskibus.com za 52 zł. Wiem, że dałoby się taniej, ale nie przesadzajmy...

Przejazd Łódź-Warszawa okazał się być podejrzanie bezbolesny. Zawsze miałem wrażenie, ze ten pociąg jedzie 12 godzin, a nie dwie z hakiem, a tutaj miła niespodzianka. Najwidoczniej oswoiłem się z długimi trasami na tyle, że tak krótka podróż nie zrobiła na mnie wrażenia. Potem było już tylko gorzej. Postanowiłem dojechać z centrum na dworzec autobusowy taksówką. Przecież to tylko kilka kilometrów... Zapomniałem tylko o jednym małym szczególe: był środek tygodnia, jakoś po siedemnastej. Wszyscy wracają do domu. Na szczęście kierowca był jednym z najfajniejszych ludzi z jakimi kiedykolwiek mogłem rozmawiać, więc udało nam się wspólnie dotrzeć do celu. A raczej w jego okolice, co by było szybciej. Wpadam zdyszany 15 minut przed planowym odjazdem na dworzec, a tu nie dzieje się absolutnie nic. Stoi kilka autobusów, ludzie też stoją i czekają nie wiadomo na co. Jak się później okazało, mój autobus był w tej kolejce na samym końcu, ale tylko duchem, bo fizycznie go jeszcze nie było.

Gdy już udało mi się zapakować do środka, przypuszczałem, że podróż przebiegnie sprawnie, tak jak to miało miejsce w tej firmie do tej pory. Szybko odkryłem, że jest inaczej. Przed przystankiem w Częstochowie przerwa, przed przystankiem w Katowicach przerwa, przy granicy przerwa, itd. Noż ku#@^, ile można?! Jakbym tak policzył te wszystkie przerwy to wyszłaby z tego dobra godzina, albo lepiej. A najlepsze jest to, że na miejscu i tak byliśmy dobre 40 minut przed czasem. Po co jest to tak idiotycznie zrobione? Na innych liniach (a trochę się już polskimbusem najeździłem) takich szopek nie ma.

Pierwszy przystanek: Belweder. Przechodziłem akurat obok i stwierdziłem, że zajrzę do środka. Muszę powiedzieć wprost, że nigdy bym nie powiedział, że zaczęcie dnia przed szóstą rano uznam za dobry pomysł. W tym wypadku to działało, gdyż liczba ludzi była bliska zeru. Można było w spokoju przejść się po okolicy i oglądać. 





Po dotarciu do hotelu i zostawieniu zbędnego balastu, udałem się w kierunku stacji U-Bahn, która miała mnie dowieźć na Schönbrunn. Ledwo wyszedłem za róg, a tu znajoma ulica. Wiedziałem, ze dobrze wybrałem okolicę! 









Mogę śmiało polecić siedzenie na ławce z widokiem na pałac z panoramą Wiednia w tle. Zwłaszcza o ósmej rano. Tu i ówdzie kręciło się kilka osób, ale nadal panowała absolutna cisza. Zoo otwierają o dziewiątej, więc po dłuższej kontemplacji stoczyłem się na dół i zająłem miejsce w kolejce. Ach, moment. Przecież nikogo przede mną nie było. Kolejny plus porannego zwiedzania.




Człowiek, robisz zdjęcia? To złap to!



















Jeśli dokładnie się przyjrzycie, to znajdziecie mamę








Powoli zbliżamy się do głównego celu wycieczki. Na dobry początek: panda czerwona. Śmieszny zwierzak. Warto mu poświęcić więcej czasu, bo uwielbia się kryć gdzieś w drzewach.




Tuż za rogiem widnieje milion tabliczek z napisem Großer Panda. Głównego bohatera jednak nie widać. Jeśli nie wiadomo gdzie szukać, to trzeba patrzeć po ilości ludzi. Najwyższe ich stężenie na metr kwadratowy da nam właściwą lokalizację. W tym wypadku nie było inaczej. Panda owszem była i zachowywała się w typowy dla siebie sposób: siedziała odwrócona plecami do wszystkich i pogryzała bambusa.





Gdy już jej się znudziło, to miałem okazję zobaczyć jak się przemieszcza w poszukiwaniu kolejnych porcji jedzenia. Bardzo często stawała przy jakiejś szklanej szybie. W pewnym momencie jeden z pracowników zoo otworzył wrota i okazało się, że to wejście do jakiegoś pomieszczenia dla tych zwierzaków. Rozejrzałem się za wejściem, znalazłem i wszedłem. A tam zastał mnie bardzo podobny widok... Różnica polegała na tym, że znalazłem druga pandę. Ta leżała bez ruchu i miała wszystko gdzieś. Dla zainteresowanych: pandy nazywają się Long Hui i Yang Yang. Podobno można je rozróżnić po wielkości głowy, szerokości pyska, kształcie uszu i tym czarnym pasku przebiegającym przez plecy. Mnie się ta sztuka nie udała. Mimo dokładnej analizy nadal nie jestem pewny, która panda jest która...

 






Obok pomieszczenia dla pand znajduje się pomieszczenie z koalami. Bardzo urocze zwierzęta, odwiedzałem je regularnie przez kilka godzin i w zasadzie nie zmieniło się zupełnie nic. Myślałem, że pandy są leniwe, jednak byłem w błędzie. Koala schodzi na ziemię tylko po to, by przejść na kolejne drzewo.






W końcu przyszła pora karmienia czarno białych niedźwiedzi. Sprowadziło się to do tego, że jeden ze zwierzaków pojawił się na zewnątrz i dość starannie ukrywał się przed dzikim tłumem. Na zdjęciach może i wygląda to, jakby panda bez oporów pozowała do zdjęć, lecz w praktyce zrobienie jej dobrego zdjęcia wcale nie jest takie łatwe. Co więcej, bez obiektywu 70-200 nie podchodź.





Po powrocie do hotelu czułem się na tyle zmęczony, że musiałem się zdrzemnąć. Wieczorem poszedłem pokręcić się po okolicy i trafiłem na Stephansplatz. Przez dość sporą liczbę turystów w okolicy nie miałem zbytnio ochoty i siły iść dalej, więc wróciłem do hotelu. Miałem jeszcze cały następny dzień na spacer po stolicy Austrii. 

Widok z okna w moim pokoju hotelowym

Plan na dzień drugi był następujący: zajrzeć do Lamborghini/Bentley Wien, a potem robić to, co przyjdzie mi do głowy. W tym miejscu chciałem wspomnieć o komunikacji miejskiej w Wiedniu. Otóż jest ona najlepszą jaką kiedykolwiek miałem jeździć. Pociągi się nie spóźniają, stacje są tak zaprojektowane, by przesiadanie się było jak najefektywniejsze, a oznaczenia są bardzo czytelne. Co więcej, jeśli już uda Ci się nie zdążyć na przesiadkę to jakoś przeżyjesz te pięć minut do następnego... Nie, nie pomyliłem się. W ten oto sposób podroż z centrum do dzielnicy Siebenhirten była przyjemnością. Tam właśnie znajduje się wyżej wymieniony salon. W ścisłej okolicy znajduje się też salon z ogromnym placem Audi, Porsche i Volkswagena, jednak tam niczego ciekawego nie znalazłem.

























Wychodząc, zostałem pożegnany przez to białe Lamborghini LP570-4 Superleggera. Piękny wóz, jednak nadal jestem zdania, że kolor biały najlepiej pasuje do... pralek.


Nie mając za bardzo pomysłu, gdzie teraz pojechać, trafiłem na Karlsplatz. Okolica była całkiem ładna, a na samym placu trwały przygotowania do festiwalu Popfest Wien 2013. Stwierdziłem, że jak będę się bardzo nudził, to zajrzę tu później i zobaczę co ciekawego tu grają. Rzecz jasna żadnego z wypisanych zespołów nie znałem. Tymczasem postanowiłem dalej szukać ciekawych miejsc w pobliżu.







Pobliże to bardzo luźne określenie, nim się obejrzałem trafiłem do wojskowego kompleksu budynków zwanego Arsenałem. Mniej więcej w połowie wycieczki pomiędzy budynkami moje mięśnie łydek zaczęły się buntować. Skończyło się na długiej regeneracyjnej przerwie, a gdy już udało mi się opuścić Arsenał to udałem się w kierunku parku, by tam dalej dać sobie odpocząć.








Robiło się coraz później, już coraz mniej chciało mi się gdziekolwiek chodzić. Wróciłem na Karlsplatz gdzie zaczęły się już koncerty. Pełno ludzi wokół, w tym Cyganów próbujących wcisnąć ci jakieś gazetki za 2,5 Euro. Nawet tu ich przywiało... Wieczór zleciał całkiem przyjemnie i nim się obejrzałem dochodziła dwudziesta. Zanim zakończę, mam dla was dwa małe wiedeńskie akcenty: pierwszy, muzyczny:




oraz drugi, rumuńsko-francuski:



Gdzie jest Dacia?

Ostatnie chwile w Wiedniu spędziłem w Schnitzelhaus nad wiedeńskim sznyclem i tamtejszym piwem. Później już tylko czekała mnie przeprawa do domu. Miałem nadzieję, że może tym razem dadzą nam spokój z tymi niepotrzebnymi postojami, ale przeliczyłem się. Musicie przyznać, że po całym dniu na nogach, ostatnią rzeczą, jaką chcecie usłyszeć o pierwszej w nocy jest: dwadzieścia minut przerwy