poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Krótka bajka

Jeśli chodzi o koncerty, to zawsze ufałem swojej intuicji. Nigdy mnie nie zawiodła. Po ogłoszonym koncercie Stinga w łódzkiej Atlas Arenie coś w środku mnie mówi mi: poczekaj, będzie jeszcze coś naprawdę fajnego. Nie pozostało mi zatem nic innego jak czekać. Innego dnia, coś mówi mi: wejdź na stronę Turnaua. Tak też zrobiłem. I co znalazłem?


Przyszła sobota, koncert kilkadziesiąt kilometrów od domu. Długo nie myśląc, dzwonię pierwszego roboczego dnia do Muzeum Regionalnego w Brzezinach i pytam, czy są jeszcze bilety. Były. Od dawna chciałem zobaczyć Grzegorza na żywo, ale jakoś zawsze te koncerty się ze mną mijały. A to orientowałem się za późno, a to był problem z biletami... Tym razem wszystko wskazywało na to, że w końcu uda mi się spełnić jedno z marzeń z dzieciństwa, kiedy to namiętnie wsłuchiwałem się w Pod Światło mając kilka lat. 

Byłem przekonany, że na miejscu pojawi się kilkanaście osób, maksymalnie kilkadziesiąt. Niemniej jednak intuicja mówi: przyjedź wcześniej. Ok... niech będzie. Na miejscu pojawiliśmy się chwilę po osiemnastej, chwilę czekamy i wchodzimy na teren ogródka Muzeum Regionalnego w Brzezinach. Po co naustawiali tyle tych ławek i krzeseł? Pierwsze 3 rzędy były już zajęte (!), więc usiedliśmy w następnym, tak aby mieć najlepszy widok na głównego bohatera tego wieczoru. Okazało się, że ogródek zapełnił się praktycznie cały. Na moje oko 200-300 osób jak nic. Z oficjalnych informacji dowiedziałem się jednak, że byłem w dość dużym błędzie. Pojawiło się około 600 osób! Mały, plenerowy koncercik w małym mieście... Imponująco. Jednak dobrze, że przyjechaliśmy wcześniej - usłyszałem od Hikariego. 

Chwilę po 19 na scenie pojawił się burmistrz Brzezin, dyrektor Muzeum oraz Zbigniew Zamachowski. Po kilku minutach wprowadzenia nadszedł czas na zapowiedź samego Grzegorza Turnaua. I zaczęło się. Godzina i czterdzieści pięć minut niesamowitego występu. Początek bardzo podobny do tego, który można znaleźć na płycie Och! Turnau Och-Teatr 18 V 2011 z fenomenalnym Czułość, Uno Momento Mortis i 11:11 na czele. Później przyszedł czas na historie wzięte z biografii Turnaua. Opowieść o trzech dziewczynach, które podobały się artyście i chciał im zaimponować. Jedna lubiła Baczyńskiego, druga Johna Lennona, a ostatnia Grechutę. Postanowił więc napisać muzykę do utworów wyżej wymienionych twórców. Owe inwestycje okazały się być nieudane, lecz nie były one od początku skazane na niepowodzenia - tak jak w przypadku Amber Gold. Wspominał Turnau. 

Nie zabrakło też wspólnego występu wraz ze Zbigniewem Zamachowskim. Wykonali między innymi Naprawdę Nie Dzieje Się Nic, Cichosza oraz Soplicowo. Co ciekawe, Cichosza nie była jedynym utworem z Pod Światło, jaki został zagrany. Przy okazji tego albumu trzeba wspomnieć też o Sowie, Pamięci i Kawałku Cienia. Jak później powiedział mi sam Grzegorz Turnau, piosenki z tej płyty bardzo rzadko pojawiają się w setliście, przez co miałem dużo szczęścia. Ach, ta intuicja... 

Pojawiły się również utwory z nowszych albumów, m. in. Historia Pewnej Podróży, Nowomowa czy Na Plażach Zanzibaru. Każda z osobna zaśpiewana perfekcyjnie, w razie potrzeby Turnau śpiewał w duecie... sam ze sobą, tworząc niewiarygodny spektakl na tej malutkiej scenie. Nie zapomniano też o Brackiej i Między Ciszą a Ciszą z albumu To Tu, To Tam. Publiczność nie stała jak kłody wbite w trawę, żywo reagowała, włączała się w refrenach i śpiewała razem z artystą. Atmosfera wzorowa, a ja sam byłem pełny podziwu jak można brzmieć dokładnie tak samo przez 20 lat. Nie tylko na albumach, ale i na żywo. Coś niesamowitego, przez co moim zdaniem (i nie tylko) Grzegorz Tunrau zajmuje pierwsze miejsce w moim rankingu polskich wykonawców w ostatnich 20 latach. Czyli jakby nie patrzeć, w okresie odkąd żyję. 

Wołając: Grześ! Grześ! Publiczność zaprosiła Turnaua na bis. Po dwóch piosenkach, artysta definitywnie opuścił scenę. A tam... czekali już fani. Mimo totalnej ciemności, każdy kto chciał, dostał autograf, zrobił sobie zdjęcie. Jednym słowem, wszyscy byli zadowoleni nie tylko z koncertu, ale z całokształtu pobytu Grzegorza Turnaua w Brzezinach. Na takie koncerty chce się chodzić. Zdecydowanie preferuję takie wydarzenia od wielkich koncertów w ogromnych halach/stadionach. 

Podsumowując to wydarzenie, dodam, że była to krótka bajka w długim, koncertowym, śnie. Nie mogę się doczekać kolejnego koncertu Turnaua, na który się wybiorę. Tymczasem kilka zdjęć z brzezińskiego:

















poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Sommartider

Lipiec był bardzo, bardzo zwariowanym miesiącem. Żeby nie było zbyt nudno, na ostatni dzień tego miesiąca miałem zaplanowaną wycieczkę do Berlina. Ten sam zespół, co w zeszłym roku, lecz nieco inaczej zorganizowana logistyka. Tym razem postanowiliśmy skorzystać z usług firmy PolskiBus, z którą miałem okazję już kilka razy jeździć po naszym wspaniałym kraju i muszę przyznać, że jest to chyba jedyny przewoźnik, który daje radę. Szybko, tanio i komfortowo. To ich hasło i rzeczywiście tak jest. PS. Nie, nie płacą mi za reklamę. A może powinni? W każdym razie PKP Eurocity przy nich nie istnieje.

Wracając do tematu. Dzień rozpoczął się po północy, gdy dotarliśmy na Dworzec Łódź Kaliska i czekaliśmy na przyjazd autobusu. Zbytnio nam się nie dłużyło, bo jak to my, jesteśmy w stanie w każdym miejscu i o każdej godzinie rzucić przypałowym tekstem, który rozśmieszyłby (lub zażenował) każdego. Autobus pojawia się na miejscu, całkiem spora gromadka ludzi czeka, by móc załadować się do środka, a tymczasem pracownik PolskiegoBusa pyta się kto nie ma żadnego bagażu do zapakowania do bagażnika. Tylko my się odezwaliśmy, stąd wsiedliśmy pierwsi i de facto mieliśmy największy wybór jeśli chodzi o miejsca. Jak już wyruszyliśmy to odpaliłem iPoda i chciałem się zrelaksować. Bardzo szybko to iPod słuchał mnie, a nie ja jego, więc jak się przebudziłem to go wyłączyłem i poszedłem spać dalej, tym razem bez słuchawek w uszach. Ledwo przekroczyliśmy granicę i myk, kontrola. Policja zgarnęła nas z autostrady i  wywiozła na jakiś wielki plac. To, co? Rozstrzelają nas? - zapytałem. Nie minęła chwila a część ludzi w naszej okolicy zaczęła się śmiać. Policjanci zebrali dokumenty pasażerów i się ulotnili. Najwidoczniej sprawdzali, czy jakiś groźny przestępca nie postanowił podróżować takim środkiem transportu. Wszyscy byli w porządku, więc po chwili mogliśmy jechać. Ale nie obyło się bez niespodzianek. Nagle okazało się, że nasz autobus zupełnie stracił moc i... nie chciał jechać. Najwidoczniej nawet Policjanci w Niemczech mają opanowane podstawy mechaniki pojazdów i w przeciągu chwili są w stanie coś popsuć. Ech, nieładnie.

W końcu udało nam się dotrzeć na miejsce. Pierwszym punktem programu było podjechanie do wynalezionego przeze mnie salonu, gdzie miało stać całkiem sporo fajnych samochodów. Jak się później okazało, straciliśmy tylko czas. Już plac pełny Volkswagenów Golfów mnie zaniepokoił, a sam budynek salonu tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu. Zgodnie stwierdziliśmy, że nie ma co się rozczulać i trzeba wracać na Ku'damm. A tam szybko dostrzegliśmy pierwszą potencjalną ofiarę! Chwilę później odbiliśmy w jedną z bocznych uliczek. Mówię do Hikariego: Ty lepiej patrz tu na boki, a nie gapisz się tam w przód. Tam coś na pewno dojrzymy. A te uliczki bywają zdradzieckie! W ramach odpowiedzi usłyszałem: Spójrz tu w lewo, tak, z jakieś pięć metrów od Ciebie... Wygłaszałem kazanie o tym, żeby mieć oczy dookoła głowy stojąc obok nowego M5 F10. Tylko ja mogłem go nie zauważyć. Najlepiej podsumował mnie Hikari: Ty chyba jeździsz tu ze mną tylko dlatego, że sam byś tych wszystkich samochodów nigdy nie dojrzał, nawet jakby stały obok! Coś w tym jest...





Zaczęło się całkiem obiecująco, ale na tym praktycznie koniec, jeśli chodzi o zdjęcia z Ku'dammu. Szybko okazało się, że coś tu wyraźnie nie gra. Cisza i spokój, wszystko pozamykane.
-Dzisiaj Niemcy mają jakieś święto?
-Nie
-A sprawdzałeś?
-Nie

-No tak...
-Jakie święto... o czym Ty w ogóle mówisz...

Tak czy inaczej, wyglądało to tak, jakby faktycznie wszyscy siedzieli w domu i nie mieli ochoty nigdzie wychodzić. Przechodząc koło salonu BMW wspólnie doszliśmy do wniosku, że nie będziemy tam wchodzić, jeśli nie będzie tam nic ciekawego. W miejscu niebieskiego M3 Cabrio pojawiło się... nowe M6 Cabrio. Nim się obejrzeliśmy jeden z pracowników sklepu zaczął nas podpytywać jak nam się podoba ten wóz. Mówimy, że bardzo, a on zaczyna nas obsypywać danymi technicznymi. Delikatnie mu sugerujemy, że wiemy, co to za auto. Padło też pytanie, czy jesteśmy pierwszy raz w Berlinie. Dokładnie opowiadam, co w zeszłym roku stało zamiast tej M6-tki, w naszą stronę wędruje uśmiech i możemy dalej oglądać ten wspaniały wóz. Zestawienie koloru lakieru z kolorem skóry jest dla mnie świetne.



Po drodze do Meilenwerku nawinęła się jeszcze Corvette C3. Trasa jak zwykle ta sama. Mercedes-Welt, Lamborghini, Audi, Porsche i Meilenwerk.



Przystanek numer 1: Mercedes-Welt. Obok Meilenwerku jedno z moich ulubionych miejsc. Tutaj zawsze jest na co popatrzeć, w dodatku cała hala wygląda wspaniale i można tu zrobić świetne zdjęcia. Sekcja klasyków praktycznie się nie zmieniła, stąd nie zabawiliśmy tu długo i od razu skierowaliśmy się w kierunku działu AMG.





Tutaj nie można narzekać na brak ciekawych samochodów... Powiem więcej, było ich chyba więcej niż rok temu. Ale najlepsze było dopiero przed nami.








Po rozeznaniu terenu postanowiliśmy się rozdzielić. Ja chciałem posiedzieć nad zdjęciami SLS-ów, zaś Hikari postanowił zająć się GranTurismo 5 i pojeździć SLS-em na torze Nürburgring. Dla każdego coś miłego.











Wszystko, co dobre, względnie szybko się kończy, także byliśmy zmuszeni opuścić Mercedes-Welt. W salonie Lamborghini nic ciekawego nie było, ale był otwarty. To już jest duży sukces. Podobnie było na serwisie. Pustki. Idziemy dalej, a tu niespodzianka. Na parkingu serwisowym Audi i Porsche pojawił się ochroniarz. Ktoś musiał nieźle wkurzyć Niemców, że zdecydowali się na taki ruch... Stwierdziliśmy, że nie ma co marnować czasu na dyskusje, czy możemy wejść i poszliśmy dalej.




Teraz przyszedł czas na Meilenwerk. Powtarzam to wszystkim i powtórzę jeszcze raz: jest to miejsce, które powinien odwiedzić każdy fan motoryzacji. O ile się nie mylę, byłem tu już sześć razy i na pewno jeszcze nie raz się tu pojawię. To miejsce jest szczególne i jego klimat trzeba po prostu poczuć na własnej skórze. Na początek mały obchód po parkingu przed wejściem do środka:















Wchodząc do środka, nie spodziewałem się, że zostanę tak mile zaskoczony. Na początek dwa wspaniałe Muscle Cary, później Lamborghini LM002. Ten ostatni robi niesamowite wrażenie... Nawet jak stoi. Wyprodukowano ich tylko 301 egzemplarzy. Dla porównania: Ferrari F40 wyjechało z fabryki w ilości 1315 sztuk.
 









Następny genialny wóz: Lamborghini Miura SV Jota. Rocznik '71, 49,000 km przebiegu. Żeby było śmieszniej, cały tył był rozebrany i mogliśmy swobodnie oglądać silnik z dowolnego kąta czy odległości. Mogliśmy też podziwiać mechanika pracującego nad złożeniem tego wszystkiego z powrotem do kupy. Mieliśmy dużo szczęścia, że tak trafiliśmy. Dzień wcześniej Miura stała 'cała'.






Czas odkleić się od Miury i obejrzeć inne samochody. Aston Martin DB5 '64, a może Lamborghini Countach albo Diablo? Chyba, że wolicie Lancię Stratos, Bugatti EB110 GT albo EB100 SS... Jeszcze coś innego? Nie ma sprawy!











Nieco dalej natknąłem się na najnowsze dziecko McLarena - MP4-12C w całkiem fajnym kolorze i w świetnej obstawie. Każdy samochód robi wrażenie, a stojąc obok siebie tylko potęgują doznania.








Czas na wizytę w serwisach. Pracownicy nie mogą narzekać na nudę... Codziennie mają styczność z fantastycznymi wozami i jeszcze dostają za to niemałe pieniądze. Ciekawe, czy ktoś się stąd dobrowolnie zwolnił. Jeśli tak, to musiał być chyba szalony...



Serwis Ferrari. Na pierwszy rzut oka nic ciekawego. A po chwili. O, 599GTO, które widziałem podczas Gran Turismo Polonia 2012. Natomiast przed serwisem stało Ferrari FF w czerwonym macie. Naszą uwagę przykuł nie tylko lakier, ale też dość oryginalnie skonfigurowane wnętrze. Nie minęła chwila, a właściciel otworzył nam auto i mogliśmy podziwiać dwukolorową tapicerkę z bliska. Gdy skończyliśmy robić zdjęcia, właściciel pokazał nam silnik, bo jak sam stwierdził musimy go zobaczyć, bo jest niesamowity. Powiedział nam, że jest to pierwsze FF z seryjnym matowym lakierem, oraz, że samo FF jest wyjątkowym samochodem. Po prostu idealnie nadaje się na co dzień, nie tak jak pozostałe modele, takie jak chociażby 458 Italia. Drugi rok z rzędu kręcąc się w okolicach serwisu, ktoś otwiera nam auto. Zdecydowanie nie mam nic przeciwko... W Polsce spytaliby nas, czy nie powinniśmy udać się do kliniki psychiatrycznej a tutaj... No właśnie.











Zwiedzania ciąg dalszy. Bardzo spodobała mi się ta biała 458 Italia. Pomyśleć, że jak wchodziła do sprzedaży to nie mogłem na nią patrzeć... 





Nawet idąc do toalety natkniesz się na coś ciekawego...





I... ostatnie pomieszczenie w Meilenwerku. Plan tego miejsca znam praktycznie na pamięć, stąd nie było żadnych problemów z przeoczeniem jakiegoś pojazdu. Nie było nawet takiej możliwości. 







Opuszczając Meilenwerk dojrzałem niewielką zmianę na parkingu... Idąc dalej napotkaliśmy na kolejne klasyki. Zwróćcie uwagę na ten wspaniały dym w tle...




Zmęczeni wróciliśmy na Ku'damm. Tutaj sytuacja nieco się poprawiła, ale nadal zbyt wiele się nie działo. Szkoda...







Chodź, odbijemy tutaj, bo tu z reguły coś stało. Te słowa okazały się prorocze. Co prawda nie można tego nazwać mega odkryciem, ale widok trzech egzotyków niemalże obok siebie był bardzo przyjemny. Ten nowy SLK55 z przodu strasznie przypomina swojego większego brata... Na początku myśleliśmy, że to drugi SL.







Powrót na Ku'damm nie przyniósł spektakularnych zdobyczy... Z tego wszystkiego najciekawszy był misiek, który stał przed jednym ze sklepów.




Aż w końcu pojawiło się coś ciekawszego. Audi R8 GT Spyder z nietypowym pasażerem - psem. Większość ludzi była zainteresowana obecnością zwierzaka w środku, niż autem, w którym siedział. Jakby nie patrzeć, mało kto przewozi swojego psa w superszybkim kabriolecie. Co by psiaka zbytnio nie stresować, szybko zrobiliśmy zdjęcia i poszliśmy dalej.







Zmierzając w kierunku dworca wpadliśmy na stojące na światłach Gallardo Spyder. Właściciel był na tyle uprzejmy, że podjechał nieco bliżej pasów, gdy zobaczył, że rowerzysta obok nieco mi przeszkadza w robieniu zdjęć. Miło z jego strony! Na do widzenia Berlin miał dla nas małą niespodziankę. Pożegnał nas czymś niezwykłym. Renault Alpine GTA ale w cabrio! Byłem przekonany, że ten model był dostępny tylko w coupe, a tutaj taka niespodzianka. Miły akcent, który zakończył tegoroczny pobyt w stolicy naszych zachodnich sąsiadów.





Wypadałoby sobie zadać pytanie: warto było znowu tam jechać? Było warto, Meilenwerk po raz kolejny okazał się być miejscem, gdzie fani motoryzacji z całej Europy są bardzo mile widziani. Co roku jest tu na co popatrzeć i nie można narzekać na nudę. Non stop coś się tu dzieje, ktoś przyjeżdża, wyjeżdża, a to jakieś auto jest przestawiane. A Ku'damm? Najzwyczajniej w świecie nie trafiliśmy na dobry dzień. To też się zdarza.